Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 29 grudnia 2011

Czekając na Godota całe życie możemy przeczekać...

No i był. Przyszedł. Z chwilą gdy przekroczył próg, gdy się uśmiechnął, gdy zdjał kurtkę i poczuł jak u siebie, cały stres minął. Wszystkie było takie naturalne. Pierwszy raz od 8 lat, odkąd się znamy, zamieniliśmy z sobą tyle zdań, spędziliśmy tyle czasu. Cztery godziny rozmowy, o wszystkim. O rodzinie, o pracy, planach na przyszłość, wspomnieniach z przeszłości.
Z mojej strony 8 lat wzdychania do poduszki, pisania wierszy i... zero sygnału, że mi się podoba. Sama obecność jego sprawiała, że mnie paraliżowało, onieśmielał mnie, wydawał się taki niedostępny.
Jak się okazało - on też nigdy do mnie nie zagadał, bo... był przekonany, że nie jestem zainteresowana.
Jak my sami potrafimy sobie życie komplikować. Nikt by lepszego scenariusza nie wymyślił...
A teraz? Spotykamy się po kilku latach, mądrzejsi, bardziej świadomi, bardziej zdystansowani i tym samym bardziej odważni i co? I okazuje się, że gdyby tylko kilka lat temu któreś z nas zrobiło pierwszy krok, być może życie potoczyłoby się inaczej. A tak? On nie wróci nigdy do Zet, bo nie ma tutaj żadnych perspektyw, ja nie wrócę do Szczecina, bo za dużo spraw trzyma mnie w Zet, on chcąc się ustatkować znalazł sobie kogoś w Szczecinie, ja... Ja z każdym dniem mam coraz bliżej do tego, by umrzeć starą panną...
Ech, popieprzone to życie. Dlatego jeśli to czytasz, nie popełnij tego błędu co ja - idź na żywioł, nie czaj się z uczuciem - jeśli ktoś Ci się podoba, idź za głosem serca, a na pewno nie próbuj tego ukrywać, żeby broń Boże się nie domyślił... Nawet jeśli się dowie i nie odwzajemni go, to co? Nie ma chyba nic gorszego niż po 8 latach dowiedzieć się, że wszystko mogło się inaczej ułożyć, gdybyśmy tylko wiedzieli o swoich uczuciach...

Tym razem nie pozwolę Ci uciec, czyli Pretty woman i inne love story

Randka. Pierwsza od 18 miesięcy. Boję się, że zapomniałam już co się robi na randkach, jak to będzie...?

Jak zawsze kiedy mam wolne, mój nadpobudliwy pies wyciągnął mnie na dłuższy spacer po lesie. A że każda w miarę normalna trasa wiedzie obok domu Krisa, dzisiaj również musiałam tamtędy przejść. Na podwórku był tylko ich wielki pies, który szczekał na widok mojego Młodego. Pobiegliśmy w stronę lasu, później piesek pobiegał po żwirowni, aż w końcu nadszedł czas do domu. Już z daleka zobaczyłam na podwórku tak dobrze mi znaną postać. - Opanuj się, nie zachowuj się jak dziecko - mówiłam do siebie starając się nie tracić głowy. - Cześć! - usłyszałam radosne dobiegające od strony podwórza. Kris stał za płotem i znów szczerzył te swoje piękne zęby. - Cześć! - odpowiedziałam równie radosnym tonem i z szerokim uśmiechem na ustach.
- Gdzie pędzisz?
- Do domu. - ależ ja jestem inteligentna...
- O nie, tym razem nie pozwolę Ci uciec! - Jednym podskokiem przeskoczył płot i stał już obok mnie. - Z chęcią Cię odprowadzę jeśli nie masz nic przeciwko. - Stałam oszołomiona i z tępym uśmiechem wpatrywałam się w niego jak w obrazek. Byłam przekonana, że takie akcje to tylko w bajkach się dzieją. Ponieważ droga nie była zbyt długa, co chwila się zatrzymywaliśmy, żeby ją wydłużyć. Mój szalony pies co chwila podskakiwał i brudził gliną jego wyprasowane czarne spodnie. - Nic nie szkodzi, przecież to strój roboczy. - próbował bagatelizować.
Podczas gdy on opowiadał o swoim życiu, w mojej głowie kłębiły się tysiące myśli. W końcu gdy dowiedziałam się, że Kris jutro wraca do siebie, zapytałam niepewnie, czy nie miałby ochoty wpaść dzisiaj wieczorem na kawę. - Teraz Cię nie wpuszczę, bo mam straszny bałagan... - powiedziałam szczerze. Znów się uśmiechnął. - Naprawdę, mogę przyjść? - zapytał równie niepewnie. - Tak, jasne. - gdzie moja pewność siebie?! Uśmiechnął się szeroko. - A kawę mam przynieść?
- Nie, kawę jeszcze mam... - odpowiedziałam cicho, bardzo szczęśliwa.
Boże, czy my na pewno o kawie mówiliśmy? Co prawda nie umówiliśmy się na konkretną godzinę, ale... no własnie, może przyjść o każdej porze. Zaczynam świrować. Nigdy nie wiem jak się zachować w takich sytuacjach, o czym rozmawiać? O czym nie rozmawiać?
Wiem, najważniejsze to być sobą... łatwo powiedzieć... A może w ogóle nie przyjdzie...? 

środa, 28 grudnia 2011

Sylwester - bunt!

Jak co roku przed Sylwestrem z każdej strony bombardują mnie ludzie pytaniami o plany na tą wyjątkową noc. W tym roku, bardziej z pobudek finansowych niż stanu cywilnego, postanowiłam w Sylwestra nic nie robić. Znudziły mi się już domówki, wyjścia całym stadem do lokalu, gdzie bawimy się z towarzystwem w wieku naszych mam, czy organizowanie zabawy dla całej ekipy u siebie w domu.
Dlatego też postanowiłam kupić sobie tonę chipsów z Biedronki, najtańszego szampana w porównywalnej ilości, zgrać kilka dobrych filmów i spędzić tę noc z moim psem oglądając na przemian horrory i sylwester z Polsatem (ciekawe co wywoła większą grozę...), w wolnej chwili siedząc na gg z Błażejem.
Jednak plany mają to do siebie, że bardzo szybko ulegają zmianie - moja kuzynka podsłyszała pomysł i za wszelką cenę chce spędzić Sylwestra w ten sam sposób... ze mną ;/
A skoro ona przychodzi, to niech przyjdzie i Pchła, moja najlepsza przyjaciółka, a co tam! Tym sposobem z uroczego Sylwestra prawie sam na sam z Błażejem, wyszedł mi cały zlot czarownic. Ale że do 31 jeszcze kilka dni, wszystko może się zmienić. No, poza moimi planami - ja na pewno nie ruszę się z domu.

sobota, 24 grudnia 2011

Świąteczna depresja

Wczoraj w radiu mówili, że najwięcej młodych ludzi popełnia samobójstwo w święta. I wcale im się nie dziwię. Pełno udawanej życzliwości, a do tego "od serca" płynąc życzenia w stylu "Żebyś sobie wreszcie faceta znalazła", "bogatego męża", "już Ty wiesz czego" połączone z porozumiewawczym mrugnięciem oka, "żeby za rok było nas tutaj więcej" - ugh, szlag człowieka może normalnie trafić.
Ludzie, czy wy nie widzicie, że w ten sposób wcale nie okazujecie troski o swoich kochanych singli, tylko dajecie im łopatę, żeby sobie zaczęli kopać grób?! To naprawdę średnia przyjemność sluchać tego typu życzeń. To tak, jakby ktoś kto nie może mieć dzieci słyszał non stop "I żebyś w końcu urodziła", albo śmiertelnie chory "szybkiego powrotu do zdrowia" - to wszystko tylko z pozoru wydaje się miłe, ale choć raz postawcie się w naszej sytuacji. To, że jestem sama nie jest do końca moim wyborem. Wyszło jak wyszło, ok. I czasem jest mi z tym dobrze, a czasem wręcz przeciwnie. Życzenia tego typu odbieram jak jakąś durną presję "Znajdź sobie w końcu kogoś, lata lecą, zegar tyka, starą panną zostałaś". Jeśli mam go znaleźć, albo on mnie, znajdziemy się prędzej czy później. Jeśli nie - pozwólcie mi pogodzić się z tą rzeczywistością i nie wmawiajcie mi, że to, że nikogo nie mam jest sprzeczne z naturą, dziwne, niespotykane.
Nie wiem czy ktokolwiek to przeczyta, ale ulżyło mi. Teraz mogę iść z przylepionym do krwistoczerwonych ust uśmiechem na wigilię do babci i wysłuchiwać kolejnej porcji tego typu życzeń...

sobota, 22 października 2011

Rywalka

Mieszkam sama. Sama radzę sobie z nadpobudliwym psem, irytującym żółwiem, cieknącym kranem, brodzikiem, czy wybrzuszonymi panelami, nie wspominając już o tępieniu pająków, których boję się koszmarnie.
Nie mam faceta, który wymieni mi uszczelkę, wygładzi ściany, czy dokręci zawias w drzwiach. Ale jednocześnie ze wszystkim staram się radzić sama. Zanim poproszę kogokolwiek o pomoc, dziesięć razy się zastanawiam, czy na pewno sama sobie z tym nie poradzę, czy pomoc jest niezbędna.

Ostatnio zaobserwowałam bardzo dziwne zjawisko. Coraz więcej panów z psami, w różnym wieku, zaczęło wychodzić o tej samej porze, co ja na spacery. Każdy się uśmiecha, próbuje zagadać. Po niektórych nawet na te spacery przychodzą osobiście małżonki, bardzo krzywo na mnie patrzące. Nawet tajemniczy sąsiad z landroverem, mimo że jeszcze nigdy nie zamieniliśmy z sobą więcej niż dwa zdania, sprawił, że jego sporo starsza małżonka choć mnie nie zna z założenia postanowiła mnie nienawidzić.
W ciągu dwóch miesięcy schudłam 16 kg. Nadal do ideału brakuje mi co najmniej 20 kg, więc nie sądzę, by ta zmiana wywarła taki wpływ na wszystkich samców w okolicy.
Tak czy inaczej, nie szukam męża, nie szukam faceta, nie szukam też przygody na jedną noc. Jeśli kogoś poznam, to fajnie, jeśli nie - nic na siłę. A już na pewno nie zamierzam ładować się w kolejny związek z żonatymi facetami. Szkoda tylko, że wszystkie żony w okolicy zaczęły postrzegać mnie nie jako nową sąsiadkę, ale największą rywalkę. Ale na to niestety wpływu nie mam - ot, taki już jest przeklęty los singielki mieszkającej w domu samych par...

środa, 12 października 2011

Zmiany

 W pracy w końcu przeprowadzka doszła do skutku. Mam swój gabinet, na samym końcu korytarza, zupełnie na uboczu.
Dyrektorowi pomysł ten nie bardzo się spodobał. Dziś wreszcie postanowił skorzystać z mojego zaproszenia i mnie odwiedzić na nowym miejscu.
- Przecież Henia będzie Pani teraz zabierać wszystkich klientów.
- Bez obaw, damy sobie radę. - próbowałam go uspokoić.
- Ale urządziła się Pani iście dyrektorsko - mamy teraz takie same biurka, ten sam układ... - rzeczywiście, wcześniej na to nie wpadłam...
- Tylko takie meble były dostępne. - dlaczego ja przy nim jestem taka chłodna?!
- Na pewno poradzi sobie Pani z planami teraz? Tutaj prawie nikt nie zagląda.
- Spokojnie, podzielimy się z Henią klienami.
- A zreszą, Pani przecież nie da sobie w kaszę dmuchać.
- Taa... - Nawet Pan sobie nie wyobraża, jak bardzo bym chciała, żeby w końcu znalazł się ktoś, kto mi tą kaszę podmucha, żebym po raz kolejny się nie sparzyła... - dlaczego tego nie mogę mu powiedzieć?
- Przyjemnie tutaj. Co prawda mamy teraz do siebie dwa razy dalej, ale chętnie czasem Panią odwiedzę.
- Trzymam Pana za słowo.

poniedziałek, 10 października 2011

Gdy pojawia się uczucie wszystko komplikuje się maksymalnie...

Jakoś pozbierać się nie mogę po tym weekendzie. Dziś w pracy miałam test końcowy dla nowego pracownika - 24 na 26 punktów. Zaczęłam również przeprowadzkę do nowego gabinetu. Cały dzień w ruchu, w biegu. Ale jakoś czułam się tak, jakby było to wszystko zupełnie obok mnie... Ja ciągle miałam przed oczami Krisa, stojącego na dachu i szczerzącego się do mnie tak pogodnie jak nigdy.
Nawet ON - mój cudny przełożony zauważył, że jestem jakaś inna, odmieniona.

niedziela, 9 października 2011

Stara zardzewiala miłość...

Mieszkam na mojej "wiosce" od lutego. Z psem zwiedziłam już moją dzielnicę wzdłuż i wszerz. Wczoraj postanowiłam w przerwie między korepetycjami przejść się z psem jedną z krótszych tras, bliżej mojego domu. Jakieś 200 metrów dalej, w momencie gdy próbowałam dogonić mojego wyrywającego się psa, nagle usłyszałam głos z nieba mówiący wesoło "Cześć M.!" Zastanawiając się czy już całkiem oszalałam, czy może tylko trochę, zaczęłam się niepewnie rozglądać po okolicy. "Tutaj" - wyraźnie rozbawiony całą sytuacją Krzysiek machał mi wesoło stojąc na dachu.
Stanęłam jak wryta i nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Kris, moja wielka, co prawda tylko platoniczna miłość (bo nigdy nie miałam odwagi podejść, porozmawiać), mieszka kilka domów obok mnie. Przez te wszystkie lata gdy wzdychałam do poduszki przed snem na samą myśl o nim, gdy pisałam o nim wiersze (o zgrozo! niektóre nawet zdobyły pierwsze miejsca na ogólnopolskich konkursach literackich), nigdy nie wpadłam na to, gdzie on może mieszkać.
W czasach szczecińskich często mijaliśmy się w Szczecinie, mówiąc sobie jedynie cześć, bo znaliśmy się z widzenia. Gdy spotykaliśmy się w Zet czasem udawało nam się zamienić dwa trzy zdania i na tym koniec.
A teraz sam Kris, we własnej osobie, wyraźnie uradowany na mój widok, schodził z dachu specjalnie po to, żeby się ze mną przywitać. Mój pies, wyraźnie zaintrygowany całą sytuacją, również stał pełen napięcia i czekał na rozwój wydarzeń.
- Cześć. Co Ty tu robisz? - powiedziałam nader inteligentnie jak na moje 146 IQ.
- Hehe, mieszkam. Właśnie remontuję dach. - Wciąż szczerzył te swoje zęby w cudnym uśmiechu. - Co za spotkanie. Tyle lat... A co Ty tu porabiasz?
- Mieszkam. trzy domy dalej w zasadzie. No, w sumie pięć. - nie ma to jak precyzja kobiety.
- Ale numer! To świetnie. Może uda mi się kiedyś wyciągnąć Ciebie na piwo, to sobie spokojnie porozmawiamy. - Wyciągnąć? Człowieku, bierz mnie już teraz! Porywaj mnie kiedy tylko chcesz!
- Byłoby bardzo miło. Cieszę się, że się spotkaliśmy. - nie ma to jak dyplomacja.
- M.? Haha, co za spotkanie! M.! Jakiego masz pięknego pieska. Kto by pomyślał, że do nas zawitasz...
- Dzień dobry! - Krisa ojciec, choć znał mnie tylko z widzenia, jak większość ludzi w niewielkim Zet, nie wiedząc czemu od samego początku bardzo mnie polubił. Zawsze gdy spotykaliśmy się w mieście pozdrawiał mnie od Krisa i jego ode mnie, wyraźnie przejęty tym zaszczytnym zajęciem.
Tego dnia również spojrzał wymownie na Krisa, z zadowoleniem na mnie, po czym poklepał syna po ramieniu i zasugerował, że nie będzie nam przeszkadzał.
- Wpadnij do nas czasem, będzie nam miło. - dodał na koniec.
Gdy zostaliśmy sami z psem, nie mogliśmy wyjść z podziwu, że się spotkaliśmy. Po tylu latach, w miejscu tak odległym od centrum, że poza tubylcami nikt tu nie zagląda. Patrzeliśmy na siebie tymi pełnymi zaskoczenia oczami, milcząc cudnie przez dłuższą chwilę.
W końcu zniecierpliwiony całą sytuacją pies zaczął mnie nerwowo ciągnąć.
- Przepraszam, muszę lecieć. To... do zobaczenia,
- Tak, koniecznie!Trzymaj się! - dodał a ja pobiegłam za moim psem, najszybciej jak tylko potrafiłam. Kątem oka widziałam, że stał na drodze i długo mi się przyglądał, później podszedł do niego jego ojciec i poszli do domu. A ja z radości, takiego dziwnego podniecenia, zamiast dokończyć krótszą trasę spaceru, przebiegłam się z psem przez całą starą żwirownię i wróciłam do domu ledwo żywa, ale pełna jakiejś dziwnej energii...

sobota, 1 października 2011

Przekraczanie granic

On w przypływie nie wiedzieć czego zaczął się zwierzać. On, niezachwiany, zimny niczym posąg z marmuru, opowiada mi o swoim tacie, o tym, jak zmarł...
Ja, w przypływie młodzieńczej spontaniczności, mimo że to mój przełożony, coraz częściej piszę i i rozmawiam z nim jak z przyjacielem... Z każdym dniem przesuwamy tą cienką granicę tego, co wypada, uciekamy od konwenansów.
I tylko wszyscy wokół dziwią się ogromnie, że schematyczny i zimny dyrektor coraz częściej się uśmiecha, nawet maili od niego przebija ten blask człowieka szczęśliwego...

środa, 28 września 2011

Ciężka noc, ciężki dzień...Dorosłość jest mocno przereklamowana

Noc całkiem zarwana. Wczoraj gdy wróciłam z pracy, na widok mojego psa poryczałam się jak dziecko. Na co dzień szalony i skaczący na pół metra w górę Mikser słaniał się na nogach, przewracał i cały telepał. Przez cały dzień nic nie zjadł, nie wypił ani kropelki wody. Wieczór upłynął na gorącej linii z weterynarzem. Noc na obserwacji i przykrywaniu psa kolejnymi kocami, bo telepał się z zimna mimo że włączyłam ogrzewanie.
Rano próbowałam wziąć wolne w pracy na żądanie, jednak bezskutecznie. Udało mi się szybko załatwić weterynarza. Angina. Od picia wody z kałuży i jedzenia z lodówki. 3 zastrzyki na raz. I tak codziennie przez pięć dni.
Szybka akcja, później z bólem serca pobiegłam na autobus do pracy. Zdążyłam, choć wyglądałam jak siedem nieszczęść. Rozmazany wczorajszy makijaż, ciuchy w biegu wrzucone do torebki, po drodze przechwycony tusz do rzęs.
W pracy niespodzianka. Odwiedziny Regionalnej Mededżerki Sprzedaży. Miała tylko tak sobie przyjechać. Nikt mi nie powiedział, że będzie mnie... wizytować.
Na całe szczęście maksymalna ilość punktów w ocenie.
Ledwo patrzę na oczy. I do tego jeszcze wezwanie do kierowniczki. A tam... dyrektor.
- Noo, to teraz zaczynam się bać... - zaczęłam niepewnie.
- Nie ma takiej potrzeby. Pani M., proszę powiedzieć jak z Pani prawo jazdy? Kiedy Pani będzie je robić?
- Jak tylko wyjdę z długów.
- Zabrzmiało groźnie. Czyli kiedy?
- Nie wiem, naprawdę. Ale na pewno będę robić.
- Mamy taką nadzieję. Myślimy perspektywicznie i za kilka miesięcy będzie ono potrzebne.
- Dobrze.

Kilkadziesiąt minut później. U Niego w biurze.
- Czyli co? Może mi Pani obiecać, że w październiku rozpocznie Pani kurs?
- Nie.
-?
- Proszę wybaczyć, ale z mojego wynagrodzenia muszę opłacić mieszkanie, spłacić kredyty, meble i dojazd do pracy. Naprawdę nie stać mnie na obecną chwilę na prawko. Sprawdzę czy można to rozłożyć na raty, ale nic nie mogę obiecać.
- Wszyscy muszą się ze swoich pensji utrzymać.
- Wszyscy mają kogoś jeszcze, kto też albo zarabia, albo sam w domu coś porobi...
- ...
- Może mi Pan jeszcze ten aneks podpisać?

poniedziałek, 26 września 2011

zabawmy się

Dziś dostaliśmy niszczarkę. Ponieważ na razie najczęściej to ja jej potrzebuję, podłączyłam ją zaraz przy moim stanowisku. Wyjęłam z biurka wielki wór dokumentów do niszczenia i z uporem maniaka oddałam się pasji niszczenia. Nie zauważyłam nawet kiedy On pojawił się w drzwiach. Musiał przyglądać mi się dłuższą chwilę, bo wyglądał na wyraźnie rozbawionego.
- No proszę, jakie twórcze zajęcie Pani wykonuje.
- Ja proszę Pana niszczę. Oddaję się pasji niszczenia.
- Dać dziecku zabawkę, to będzie się cały dzień bawiło.
- Chce się Pan ze mną pobawić...?
- Cóż to za pytanie?
- Zupełnie niewinne. Odebrał je Pan inaczej?
- Jest Pani okropna. Na każdym kroku mnie Pani prowokuje.
- Do czego?
- Znowu Pani to robi.
- Co takiego?
- Niech już lepiej Pani wróci do tego niszczenia.
- Teraz to się boję, żeby nie zniszczyć wszystkiego...
- Może się uda...
-

rzeczy martwe

Od soboty jestem unieruchomiona. Skuter umarł. Pojechałam na przegląd i okazało się, że miałam więcej szczęścia niż rozumu. Od tygodnia coś mi w silniku stukało, ale przecież skąd kobieta ma wiedzieć, że to coś poważnego?
No więc mam uszkodzone tuleje w kołach (cokolwiek to znaczy), cylindry w silniku do regulacji i ogólnie masakra. Najwcześniej w środę będę mogła go odebrać.
Więc do środy skazana jestem na autobus do pracy. Bardzo lubię jeździć autobusami, jednak ten środek transportu przyjeżdża 15 min później niż ja na skuterze, a co za tym idzie - dziś nie zdążyłam na otwarcie banku, tylko przyjechałam 5 min przed pozostałymi pracownikami.
Szybko się przebrałam i zabrałam do pracy. Poczta. Nowa wiadomosć, z piątku. 17.30, a więc pół godziny po pracy. Od Niego. "Znowu zapomniała się Pani ostatecznie wylogować z systemu!!!!"
- Wiem, wiem. Przypomniałam sobie o tym w połowie drogi do domu, więc uznałam, że już nie ma sensu wracać do pracy. Ale przez cały weekend miałam wyrzuty sumienia z tego powodu i myślałam o Panu, więc na pewno będę na przyszłość pamiętać.
- Myślała Pani o mnie?
- Tak. Cały weekend. I naprawdę bardzo mi przykro, że przeze mnie musiał Pan zostać dłużej w pracy. Już nie zapomnę, przepraszam jeszcze raz.
- Więc myślała Pani o mnie?
- Tak.
- To dobrze.

Godzinę później poszłam do Niego po podpi na umowie.
- Martwiłem się dzisiaj.
- ?
- Nie było Pani rano. Myślałem, że coś się stało.
- Stało. Skuter mi padł. Przyjechałam autobusem.
- Jak to padł? Coś się stało?
- Normalnie. Jest w częściach.
- Gdzie jest w tych częściach??
- No, lusterko i rączka hamulca są u mnie w domu, a reszta pewnie w serwisie.
- Matko jedyna, co się stało??
- Nic, na przeglądzie wyszło sporo awarii, więc przy okazji mi go gruntownie reperują. A lusterko urwałam w zeszłym tygodniu.
- A hamulec?
- Dwa lata temu, w dniu gdy go kupiłam.
- A, to dobrze. Długo będzie Pani tym autobusem...?
- Do środy. Oby.

piątek, 23 września 2011

Ludzka twarz Jego

Dziś On pokazał... swoją prawdziwą, ludzką twarz. Potrafi być normalnym, NIE-IDEALNYM człowiekiem i to okazało się być naprawdę... niesamowicie pociągające! Ten jego bezradny, zagubiony wzrok, błąkanie się wśród sterty papierów... A chwilę później...
- Jak sobie radzi gazeta bez Pani?
- Normalnie. Chyba dobrze. Nie wiem.
- Z tego co widziałem, chwilami Pani samodzielnie robiła połowę gazety.
- Czytał Pan?
- Nie. Tylko przeglądałem, nie mam niestety czasu na razie.
- tak myślałam.
- No więc co to za dokument, który mam podpisać?
- Nie mam pojęcia. To, co trzyma Pan w dłoni, leżało na Pana biurku jak przyszłam. Dokumenty do podpisu mam tutaj...
- ... To leżało na moim biurku?
Ech, i ten jego rozbrajający uśmiech...
- Dlaczego Pan tak wypytuje o tą moją gazetę?
- Bo... ja... przez całe studia też pracowałem w gazecie...

czwartek, 22 września 2011

urodziny...

Co roku właśnie tego dnia ogarnia mnie strasznie paskudny nastrój. Urodziny M. - jedynego faceta, którego jak dotąd udało mi się naprawdę pokochać. Choć przez ostatni rok toczyliśmy wojnę na noże, na łamach wszystkich możliwych lokalnych gazet, co roku jednak pamiętamy o swoich urodzinach. Więc w ramach rewanżu musiałam mu dzisiaj napisać...
- Ponieważ Twoje życzenia przesłane na moje urodziny powoli zaczynają się spełniać, Tobie również życzę wszystkiego najlepszego - niech i Twoje marzenia się spełnią.
Kilka chwil później telefon.
- Dzień dobry, cześć.
- Cześć.
- Bardzo dziękuję. Nawet nie wiesz jak ciężko jest obchodzić swoje 32 urodziny.
- 32? Tyle to ja niedługo będę miała, staruszku. - próbuję być zabawna. Jego cudowny śmiech. A później 20 minut gadania. O wszystkim. Po raz pierwszy od kilku lat, odkąd wszystko się rozpadło. Rozmowa jak z przyjacielem, jakbyśmy się wczoraj widzieli. I na koniec pytanie: - Jak Ci się pracuje w banku?
- Widzę, że plotki szybko się rozchodzą...
- Nie, nikt mi nie mówił. Gdzieś przeczytałem, na fb chyba.
- Nie mogłeś przeczytać, nie mam Cię w znajomych a obcym nie ujawniam takich danych.
- Dobra, co za różnica. Cieszę się, że Ci się układa.
- Ja też. - Nie przeszły mi przez gardło gratulacje z okazji ślubu, o którym dowiedziałam się również z gazety...Znów ta niezręczna cisza.
- Mała, słuchaj... Tak w ogóle to dlaczego nam to wszystko nie wyszło?
- ...?! - proszę, nie rozdrapuj ran, wystarczająco już się nacierpiałam. - Ale przecież mu tego nie powiem, nie przyznam się do swojej słabości. Znów cisza.
- Właśnie robię zakupy.
- To udanych łowów.
- Szklanki kupuję, do kawy. Ale nie takie peerelowskie, tylko takie stylowe, żeby nie było obciachu.
- No tak...
- Może kiedyś wpadniesz do mnie na kawę...?
- M., naprawdę, miło się rozmawia, ale jestem w pracy, muszę kończyć. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, powodzenia!
- Taa, dzięki. Trzymaj się. Pa...
- Pa...

Kuźwa, dlaczego jak już zaczyna powoli się układać, musi nadejść dzień, który znów wszystko pokomplikuje maksymalnie?! Udało mi się ułożyć życie bez niego. Udało mi się uporać psychicznie z tym, co po mnie zostało po rozstaniu z nim. Trzy razy próbowaliśmy do siebie wrócić, z czego dwa razy powiedział mi wprost, że mnie nie potrafi pokochać, bo nikogo nie kocha poza sobą.
Wszystkim koleżankom doradzam, by kogoś takiego zostawiły i trzymały się od niego z daleka. A ja sama nie potrafię. Jemu jedynemu potrafiłam wszystko wybaczyć. I wciąż czuję do niego taki sam sentyment, bez względu na to czy wygląda dobrze, czy źle, czy pachnie cebulą, czy Bruno Banani, czy zachowuje się jak cham ostatni, czy jak gentleman - stąd wniosek, że... chyba go kocham. A właściwie chyba kochałam. Teraz to już raczej tylko sentyment, wspomnienie i jednocześnie szansa na długoletnią przyjaźń. Oby...

środa, 21 września 2011

Po pracy

Lubię po pracy zamienić rajstopy i szytywne ciuchy zamienić na włochate niebieskie dresy z polaru, a niewygodne szpilki na rozczłapane adidasy. W takim stroju wychodzę z psem na spacer po okolicy. Po co się starać, jak tutaj sami swoi? Męża na wsi raczej na pewno nie znajdę, a prawdopodobieństwo, że On zjawi się w mojej dzielnicy jest mniejsze niż trafienie szóstki w totka.
Po drodze mijam nowych sąsiadów-znajomych (cześć - cześć) i idę dalej.
Im dłużej tu mieszkam, tym więcej słów zamieniam z ludźmi. Większość z nich we włochatych dresach chodzi na co dzień, więc nie mam oporów żeby się przed nimi tak pokazywać.
I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu malowałam się przed wyrzuceniem śmieci z domu...

Refleksje nad życiem i śmiercią

- Skąd u Pani tyle siniaków? Boks Pani trenuje?
- Nie, sado-maso. Kajdanki, pejczyk, sam Pan rozumie...
- ...?
- Żartuję przecież, znowu walczyłam z psem - próbowałam mu udowodnić, że to ja jestem osobnikiem alfa w tym stadzie.
- Jest pani niepoprawna.
- I całe szczęście. Poprawni ludzie umierają powoli.
- A Pani?
- Co ja?
- Jak Pani chce umrzeć?
- A wie Pan, to ciekawe. Nie zastanawiałam się nigdy nad tym. Ale jeśli miałabym wybór, chciałabym umrzeć na skuterze, robiąc to co kocham. Albo w kościele, wtedy miałabym większe szanse, że ogłoszą mnie świętą.
- Jest Pani wierząca?
- Jak 90% narodu. A tak na poważnie - tak, wierzę. Czy to coś dziwnego?
- Przepraszam, ale jakoś trudno pogodzić mi te kajdanki z kościołem...
- A widzi Pan? Mimo że to był tylko żart i oboje o tym wiemy, założę się, że wciąż ma Pan przed oczami bardzo sugestywną wizję mnie w kajdankach i leżący na stoliku pejczyk.
- Skąd Pani wie, że wyobraziłem sobie akurat stolik?
- A wyobraził Pan?
- Tak...
- Cóż, najwidoczniej oglądamy te same filmy... Miło się rozmawia, ale niestety, musimy wrócić do rzeczywistości i omówić kilka szczegółów dotyczących szkolenia.
- Ech, Pani szczerość kiedyś sprowadzi Panią na samo dno. Choć przyznam szczerze, że ta wizja...

wtorek, 20 września 2011

Angielskie dysputy c.d.

- Pani znów pierwsza...
- Tak wyszło...
- Zimno dzisiaj. (spojrzenie na mój kask)
- Wcale nie, dziś jest wyjątkowo ciepło.
- Teraz jest ciepło, ale rano było 9 stopni.
- Jak wyjeżdżałam było 11.
CISZA...
- Ale jak wychodziłam o 5 rano z psem było rzeczywiście zimno.
- Pani też spaceruje rano!
- ? Rano, wieczorem, życie...
- Ja biegam. Codziennie rano 20 minut.
- Ja biegałam w zeszłym roku, przez cały sezon, dopóki śnieg nie spadł...
- Ja staram się cały czas, choć rzeczywiście, jak leży śnieg, zwłaszcza oblodzony, można się zabić i jest to niebezpieczne.
Pierwsze spojrzenie od początku rozmowy w oczy. Szybkie spuszczenie wzroku na chodnik.
- Chciałbym go zobaczyć.
- Kogo?
- No, tego Pani pieska.
- Na pewno jeszcze będzie okazja.
BĘDZIE OKAZJA??? Co to za tekst?! Choć moje serce płonie, choć cała drżę w środku, na zewnątrz znów wychodzi mój angielski temperament. Ech, żeby tylko wiedział, co kryje się pod tą zimną osłonką...
- A tak w ogóle to gdzie dokładnie Pani mieszka? Z Zet bardziej na Ka, czy może na Cz, czy może na O?
- Pod samym lasem, więc tereny do spacerów z psem mam idealne.
Po dokładnym rozrysowaniu mapki dojazdowej pod sam mój blok, jesteśmy w domu - zrozumiał. I właśnie wtedy zaczynają się schodzić pozostali pracownicy...
Konwersacja angielska - nieangielska, nie ważne. Ważne, że dawno już nie zamieniliśmy z sobą aż tylu słów...

poniedziałek, 19 września 2011

Jesień, panie Dyrektorze!

Przyszła nie wiadomo skąd, momentalnie. W ciągu niecałej doby pospadały liście z drzew, podobnie jak temperatura. Zimno, mokro, deszczowo.
A u mnie paradoksalnie gorąco, kolorowo i radośnie.

Już ponad miesiąc pracuję, a wciąż nie mogę się doczekać kolejnego dnia, wyjazdu do pracy na moim skuterze, a w wekend prania i prasowania koszul. Pracoholizm? Na pewno nie. Miłość? Pewnie też nie, bo ostatnio zamiast bliżej, z każdym dniem się od siebie oddalamy. Fascynacja? Być może. Motywacja? Raczej tak.
W ciągu miesiąca wróciłam do swojego rozmiaru ubrań sprzed roku, zanim rzuciłam palenie i przytyłam 10 kilo. Ba, nawet lepiej, bo w dwie pary spodni nawet wtedy nie wchodziłam.
Jeszcze z 15 kilo i będzie naprawdę dobrze :)
Wyjazd sobotni odbył się. Nie było fajerwerków, choć było miło. Służbowo. Gdy już zaczęło się robić ciepło, zadzwonił jego telefon i czar prysł.
A zresztą, co ma być to będzie...

czwartek, 8 września 2011

takie tam...

- A Pańska żona czym się zajmuje?
- A skąd pewność, że mam żonę?
- Ktoś tak przystojny i inteligentny jak Pan musi mieć żonę, ewentualnie kochankę, partnerkę życiową, dziewczynę...
- A Pani?
- Co ja?
- Ma Pani męża, kochanka, faceta?
- Nie, jestem sama.
- No widzi Pani.
- Pańskim zdaniem jestem ładna, czy inteligentna?
- Myślałem, że jest Pani inteligentna, ale skoro Pani pyta, to już taki pewny nie jestem.
- Więc jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę.
- Najwyraźniej oboje jesteśmy...

Nie dokazuj, miły nie dokazuj...

Za dwa dni sobota. Kluczowy dzień? Mieliśmy jechać we dwoje na spotkanie służbowe. Dziś zapytałam co robimy. - Nie wiem jeszcze. Odezwę się.
Czyżby się wycofywał?
Czuję, że mi również powoli zaczyna brakować odwagi...

środa, 7 września 2011

I weź tu zrozum facetów...

Ósma rano. Na dworze istne oberwanie chmury, zza strug deszczu niewiele widać. Droga jest prawie pusta, bo i komu chciałoby się wypuszczać w taką pogodę... Na mokrym asfalcie jeden czarny potężny skuter, który przy tej pogodzie wcale tak potężnie nie wygląda. Na skuterze, w żółtej kamizelce, przemoczonej czarnej kurtce i potężnej skórzanej skorupie na nogi - ja...
Nawet w taką pogodę trudno mi byłoby zrezygnować z tej przyjemności, jaką jest jazda na skuterze...
W strugach deszczu, z kaskiem pod pachą, w spodniach dodających mi co najmniej 15 kg, stoję pod pracą i czekam aż On otworzy drzwi.
Na mój widok spojrzał na mnie z lekką dezaprobatą, pokręcił z politowaniem głową i bez słowa włożył klucz.
30 sekund później stoję przed nim w czarno-białej spódnicy (pierwszy raz odkąd mnie poznał widzi moje nogi), z czarnym szerokim pasem podwyższającym stan, w zgrabniutkich szpilkach, białej koszuli i czarnym podkreślającym talię sweterku. Biorąc pod uwagę dotychczasową bezpłciową czarną za dużą marynarkę i spodnie na kant, zmiana piorunująca. (W końcu pół nocy myślałam nad kreacją...)
Nie sądziłam jednak, że aż tak piorunująca...
Na mój widok mój wspaniały szef... schował się do swojego gabinetu. Dosłownie - schował się. Chwilę później wszedł do mojego gabinetu. - Tutaj są sprawy, które mogłaby Pani dzisiaj przejrzeć. - powiedział zostawiając mi na biurku karteczkę. Halo! Ja jestem, możesz mi to powiedzieć osobiście, patrząc na mnie!  - tłukło się gdzieś w mojej duszy.
Koleżanki z pracy były zachwycone moim nowym wizerunkiem. W sekretariacie zrobiłyśmy sobie zlot czarownic i wszystkie podziwiały mój strój. - Kochana, jakie Ty masz zgrabne nogi, powinnaś cały czas w spódnicach chodzić - usłyszałam od jednej z nich. Usłyszał to też on. - Ekhm, widzę, że tłoczno coś dzisiaj tutaj... - rzucił tylko przechodząc koło mnie.
W połowie dnia dostałam z regionu informację o szkoleniu. Niestety, w związku ze zbyt krótkim stażem, nie było mnie na liście. Poszłam więc do dyrektora i zasugerowałam, że dobrze by było, gdybym również pojechała na te warsztaty. - Nawet powinna Pani! Dziwię się, że nie dostała Pani skierowania. - dodał z uśmiechem.
Wysłałam więc maila zgłoszeniowego, również do Jego wiadomości.
Nie omieszkał zwrócić mi uwagi, że nie zachowałam standardu korespondencji wykorzystując długi podpis. W odpowiedzi podziękowałam za uwagę, pozdrowiłam i... przesłałam mu uśmieszek, co jak się okazało również nie jest zachowaniem standardowym. Szybko jednak odpisał chwaląc mnie za wspaniale zredagowane pismo na szkolenie, poprawny styl i gramatykę.
Biedak zapomniał, że w końcu jestem polonistką, w dodatku językoznawcą, o czym nie omieszkałam mu przypomnieć, życząc na koniec pracy miłego wieczoru.
Mówi się, że to kobiety są skomplikowane. Ale ja już sama niewiele z tego rozumiem...
Ciekawe, jaka będzie jego decyzja co do soboty...

wtorek, 6 września 2011

Znać swoją wartość

Od zawsze choć nie pokazywałam tego na zewnątrz byłam straszliwie zakompleksiona. Nie mam figury modelki, o czym już chyba wspominałam, nie lubię biegać, gdy się denerwuję zaczynam się jąkać i uaktywnia się mój zez ukryty, a moja ambicja nie pozwalała mi na jakąkolwiek pomyłkę, więc zawsze byłam gotowa do obrony, wciąż myśląc, że wszyscy chcą podkopać mój autorytet.
Jedyne co mam, i czego od zawsze byłam świadoma to inteligencja - 146 IQ, przynależność do jakiegoś śmiesznego Elitte Clubu i... zupełne nieprzystosowanie do życia.
Znajomi widzą we mnie duszę towarzystwa, pełną życia i szalonych pomysłów. Przyjaciele widzą we mnie bardzo wrażliwą osobę, która jednak dzięki silnemu charakterowi zawsze sobie radzi. Wszyscy bez wyjątku widzą we mnie doskonałego słuchacza, przed którym mogą się otworzyć, któremu mogą zaufać. Nawet obcy, którzy widzą mnie przez pierwsze pięć minut w ich życiu...
W każdym razie, zawsze byłam chodzacym kompleksem. I moje IQ wcale mi nie pomagało w zmianie tego poglądu.
tymczasem wystarczyły trzy tygodnie w pracy, bym... zmieniła zdanie na swój temat! Kilka dni temu, w związku z tym, że w ciągu trzech tygodni straciłam 7 kg, postanowiłam przymierzyć kieckę, którą kupiłam kilka miesięcy temu, ale nie wierzyłam, że się w nią kiedyś zmieszczę. Przymierzyłam jednak. Podeszłam do lustra i... doszłam do wniosku, że gdybym mogła, sama bym na siebie poleciała... Potrzebowałam 27 lat, żeby dojść do tego, żeby zaakceptować swoją fizyczność. Dlaczego akurat teraz?
W ciągu ostatnich trzech tygodni pracy nieustannie słyszę od przełożonych same pozytywne rzeczy - że jestem ambitna, że inteligentna, że dociekliwa, itp. O moim wyglądzie nikt nic nie mówi, ale jednocześnie wystarczy, że on na mnie spojrzy, a ja sama z siebie czuję się piękna...
Wszystko na raz sprawiło, że wreszcie jest mi z sobą dobrze. Nie pomógł rok terapii, godziny rozmów z psychologiem, wystarczyła zmiana pracy...
Czasem zmiany są wskazane, nawet bardzo...

Uwielbiam jego spojrzenie, pełne podziwu i niezrozumienia, gdy widzi mnie w skórzanej, antyseksownej skorupie, z kaskiem pod pachą, uwielbiam, gdy ukradkiem zerka z korytarza by upewnić się, że pod nią mam normalne spodnie, uwielbiam, gdy przychodzi niby od niechcenia, pod byle pretekstem, albo gdy ja przychodzę do niego... Jak to dobrze, że jutro znów do pracy :)

poniedziałek, 5 września 2011

Efekt lawiny

Paradoksalnie jest tak, że gdy coś zaczyna z jednej strony iskrzyć, nagle zlatuje się całe stado samców, zafascynowanych osobowością zakochanej samicy.
Tak jest i ze mną.
Dzisiaj był bardzo dziwny dzień...
On: wpada z prędkością huraganu do naszego biura, nie patrząc na pozostałe pracownice, z impetem rusza w stronę mojego biurka. Cała znieruchomiałam. Bez słowa podszedł do biurka, spojrzał w monitor, po czym oznajmił, że on ma taki sam jak ja.
Konsternacja. I co z tego? - Na to pytanie nie potrafił mi odpowiedzieć. Wyszedl. Po chwili mail: "Gdybym mial większy monitor, zamieniłbym się z Panią".
I weź tu zrozum facetów...
Wieczorem miałam problemy z konfiguracją internetu bezprzewodowego. Zadzwoniłam na hotline. Rozmawiałam z konsultantem przez... 45 minut! I nagle rozmowa przeszła na tory "prywatne" - że szkoda. że tak daleko mieszkam, że chętnie wpadłby na kawę, że chciałby się spotkać...
A jutro kolejny dzień pełen niespodzianek... Już się doczekać nie mogę...

niedziela, 4 września 2011

Złota polska jesień tego lata

Pogoda w tym roku wariuje jak nigdy wcześniej. Wiosną upały po 30 stopni, latem piękna jesień, a jesienią i zimą - zima, długa i ostra.
W każdym razie jest wrzesień, za oknami upał powyżej 26 stopni, a w powietrzu czuć piękną, żółtolistną jesień. Mnie też powoli jakaś taka melancholia ogarnia. I paradoksalnie - gdyby nie fakt, że jutro idę do pracy, nachętniej oddałabym się błogiemu nicnierobieniu, patrzeniu w sufit i myśleniu nad przemijaniem. A tak perspektywa prasowania ubrań do pracy, ugotowania obiadu na jutro, czy spacer z moim czworonogiem sprowadzają mnie na ziemię, która dziś wygląda wyjątkowo pięknie...

sobota, 3 września 2011

A co jeśli oni tak na poważnie...?

Odkąd się poznaliśmy, podkreśla na każdym kroku, że jest singlem. Singiel, to chyba ktoś, kto nie jest w stałym związku, tak?
Nieoficjalnie dowiedziałam się, że od roku żyje z kimś innym. W dodatku kimś, kto nie chlubi się zbyt przychylną opinią na swój temat... Ale to nieważne. Na początku pomyślałam, że może po prostu czas na zmiany, może tamta już mu się znudziła. Później ogarnęło mnie pewne przerażenie - a co jeśli oni z sobą tak na poważnie?
A teraz? Po cholerę mam tracić czas na takie analizy, czy rozbijam coś czy nie, skoro jeszcze do niczego nie doszło? Poza tym, to on powinien mnie o tym poinformować, a nie inni. Ja jestem rasową singielką, z psem i żółwiem, więc nie mam nic do stracenia...
A on? Również uważa się za singla...

piątek, 2 września 2011

146 IQ a mój pies pewnie jest mądrzejszy ode mnie...

Nie chwaląc się należę do wąskiego grona ludzi o IQ ponadprzeciętnym. I co z tego? Oto najlepszy przykład mojego błyskotliwego IQ/
dzisiaj:
On: I co robimy z tym wyjazdem służbowym? Jedziemy?
Ja: A kto jeszcze jedzie?
- No Pani i ja. Ja się już zapisałem.
ja: cisza. Szybka kalkulacja co dalej.
On: Czyżby Pani wymiękała?
Ja: Oczywiście że nie. Proszę mnie też zapisać.

chwilę później. Rozkojarzona idąc do kuchni po kawę pomyliłam drzwi i z całym impetem wpadłam na te, które od lat kilkudziesięciu co najmniej są... zamurowane. Szybki obrót dookoła siebie przez pół korytarza. Nagle okazuje się, że On to wszystko widział.
On: Widzę, że to zakręcenie przed weekendem udziela się każdemu?
Ja: To nie zakręcenie. To Pański zwierzęcy magnetyzm i urok osobisty tak na mnie działają...
On: To jego wspaniałe ogromne zaskoczenie a chwilę później szczery, prawdziwy uśmiech...

Kilka godzin później. Siedzę przed komputerem, już w swoim domu i mam taki mętlik w głowie, że sama już nie wiem co robię słusznie a co niekoniecznie... Jedno jest pewne - już zaczynam tęsknić, a do poniedziałku jeszcze tyle dni...

Na ile można sobie pozwolić...

Rozpoczął się kolejny etap. Badanie na ile możemy sobie pozwolić. Przekraczanie kolejnych granic. Uwielbiam tą adrenalinkę, czy już przekroczyłam czerwoną linię, czy na razie tylko ją naciągnęłam...
Piątek w pracy nie był zbyt fortunny. Afera na parterze spowodowała, że pierwszy raz widziałam Go tak przybitego i zdenerwowanego.
Cały dzień chodził naładowany, wzywał na dywanik kolejne osoby. Dzień wcześniej przydzielił mi plan do wykonania, z wartościami zupełnie nierealnymi, za to w miejscu, gdzie inni mają najniższy wskaźnik, podwoił mi go.
Napisałam więc.
- Wczoraj widziałam plan. Oczywiście akceptuję (bo i jak inaczej) i dziękuję za ten podwójny wskaźnik. Pozdrawiam serdecznie :)

Po chwili odpowiedź.
- Wartości będą pomniejszone o korektę, proszę się nie martwić. Wskaźnik taki każdy nowy pracownik otrzymuje, nie jest to moją zasługą. Nie ukrywam, że po tym, co zobaczyłem w czasie ponad miesiąca, bardzo na Panią liczę. Z Pani predyspozycjami i dotychczasowym zaangażowaniem może Pani naprawdę wiele osiągnąć w tej pracy...

Liczy na mnie... Ładnie podziękowałam i oczywiście zapewniłam, że zrobię co w mojej mocy by wyniki były jak najlepsze. A On: - Ale ja wcale nie mam na myśli wyników, choć one również są ważne...
Więc co???? W jakiej kwestii na mnie liczy?
Podesłałam mu kilka propozycji zdobycia nowych klientów, łącznie z wyjściem na ulice w stroju maskotki firmowej z ulotkami.
W końcu, po raz pierwszy dzisiaj się uśmiechnął. Przechodził przez korytarz, spojrzał na mnie i rzucił mi ten swój szczery cudny uśmiech. Powinien się zdecydowanie częściej uśmiechać.
Na koniec pracy wysłałam mu kolejnego maila, z życzeniami spokojnego weekendu.
Cały dzień się w sumie nie widzieliśmy, ale rozmawialiśmy z sobą znacznie więcej niż ostatnio.

środa, 31 sierpnia 2011

Sprawy damsko-męskie

W tej kwestii nigdy nie układało mi się jakoś rewelacyjnie. Zawsze trafiałam na "beznadziejne przypadki", z którymi budowałam same skomplikowane związki, nie mające najmniejszych szans na przetrwanie. Przykładem może być choćby Mariusz, z którym współpracowałam z gazecie, czy Paweł - 21 lat starszy ode mnie stary kawaler, z którym, choć bardzo chciałam sobie życie ułożyć, nie wyszło.

Mam 27 lat, psa i żółwia.
Nie mam męża, dzieci, narzeczonego, faceta.
Mam mieszkanie, comiesięczne rachunki do opłacenia, dobrą pracę.
Nie mam czasu dla przyjaciół, by zjeść obiad, umyć okna.
Mam za to niewyobrażalny bałagan, zarówno w mieszkaniu, jak i w głowie...

Czuję, że niestety, znów, z kolejnym dniem coraz bardziej zanurzam się w jakimś beznadziejnie chorym układzie... Staram się nie zaangażować, ale gdy do tego dochodzę, przeważnie jest już za późno... Cieszy mnie możliwość rozmowy z nim każdego dnia, ukradkowe maile, przypadkowe spojrzenia, półsłówka. Jego poczucie humoru, jakże bardzo zbliżone do mojego, dystans do świata i samego siebie... Tylko... co dalej?

Dziwne uczucie

Z każdym dniem zaczynam się czuć coraz dziwniej. Fizycznie jestem tak zmęczona, że nie mogę już patrzeć w lustrze na moje wory pod oczami, ale psychicznie czuję że dawno, ba! nie wiem nawet czy kiedykolwiek wcześniej, miałam w sobie aż tyle sił i zapału do działania. Nie wiem czy to dobrze, czy niekoniecznie, ale jedno jest pewne: depresja, która jeszcze kilka tygodni temu ogarniała mnie ze wszystkich stron i sprawiała, że nie miałam ochoty nawet podnieść się z łóżka, minęła. Mam nadzieję, że bezpowrotnie.

wtorek, 30 sierpnia 2011

niebezpieczne związki

Jak w ciągu jednego dnia zrobić w nowej pracy karierę, której sam imć Dyzma mógłby nam pozazdrościć? Tydzień temu, gdy zaczynałam wdrażać się w nową pracę, wdałam się w polmikę z moim szefem na temat pewnej, jakże ważnej dla banku kwestii. Mimo jego wieloletniego doświadczenia pozwoliłam sobie mieć odmienne zdanie, na co on wówczas uśmiechnął się jedynie pobłażliwie. Dziś ukazał się artykuł, w którym mądrzy analitycy finansowi potwierdzili moje zdanie. Niewiele myśląc wydrukowałam tekst, podkreśliłam żółtym zakreślaczem to, co potwierdzało moje argumenty i z dumą zaniosłam szefowi. Warto było zadać sobie ten trud, by zobaczyć jego pełen zaskoczenia wyraz twarzy, z którego przebijał, jakże rzadko widywany - uśmiech.
Pół godziny później z nudów przeglądając strony internetowe natknęłam się na coś, co zaintrygowało mnie na tyle, że nikt z mojego biura nie był w stanie udzielić mi odpowiedzi na moje wątpliwości. Cóż, zagadnienie okazało się na tyle intrygujące, że pani kierownik również nie wiedziała jak do tego podejść. Skończyło się więc na postawieniu na nogi regionu i centrali i gorącej linii najważniejszych osobistości bankowych. Suma summarum nie udało się zagadnienia rozwikłać a ja zyskałam miano kogoś bardzo dociekliwego i ambitnego... Na jutro mam już kolejny plan...

Paradoks

Nie pamiętam już kiedy ostatni raz miałam tak mało czasu na wszystko. Albo tak dużo rzeczy do załatwienia, zależy jak na to spojrzeć. I choć jem obiad po 18.00, myję okna po ciemku, wstaję skoro świt i doprowadzając do szału sąsiadów odkurzam i piorę w okolicy wieczornych Wiadomości, nie pamiętam też kiedy byłam tak bardzo... szczęśliwa :)

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Życie pisze różne scenariusze

Minęło kilka miesięcy. Mieszkam na swoim wymarzonym M-1 z potężnym żółwiem i szalonym psem - tak, przybyło mi trochę lokatorów i zmalała przestrzeń, ale przynajmniej wiem, że mam dla kogo wracać po całym dniu pracy...
Właśnie, na płaszczyźnie zawodowej również zmiany. W ciągu niecałego miesiąca z zawziętej pani redaktor przekwalifikowałam się na... doradcę hipotecznego w jednym z największych polskich banków. Codziennie dojeżdżam na moim skuterze 15 km do pracy, ale nie narzekam, lubię ten środek transportu. I niech ktoś mi powie, że nie ma pracy w okolicy...
Sam zakres obowiązków, pełen etat i wynagrodzenie to nie wszystko, co powoduje, że chce mi się codziennie wstawać przed siódmą. Ale o tym może już niebawem, przy następnej sposobności...

poniedziałek, 30 maja 2011

Duchy przeszłości

Dziś rano gdy tradycyjnie już buszowałam po facebooku, dostałam zaproszenie do znajomych od... Pawła. Dostaję wiele zaproszeń od starych znajomych, którzy po latach mnie odnaleźli, więc co w tym dziwnego? Paweł to jeden z ważniejszych duchów przeszłości. Nigdy nie byłam dobra w relacjach damsko-męskich. Peszyłam się na widok facetów, którzy mi się podobali, nie potrafiłam spojrzeć im w oczy i wciąż jak księżniczka czekałam na ich pierwszy krok. I to byłoby pół biedy, ale mój problem był poważniejszy - nigdy tego pierwszego kroku nie dostrzegałam jako pierwszego kroku, a raczej jako kumpelski miły gest. I dopiero gdy facet wprost pytał się, czy "chcę z nim chodzić", uświadamiałam sobie o co chodzi.
Pawła poznałam wieki temu, jeszcze w podstawówce. Jak on mi się wtedy podobał... Wiedziały o tym moje najlepsze psiapsióły, pewnie wiedział też i Paweł. Wiedziałam też, że ja podobam się Pawłowi. Lubił mnie a ja jego. Ale ani on, ani ja nie potrafiliśmy pokonać nieśmiałości, co w gruncie rzeczy było bardzo dziwne, bowiem Paweł w naszej paczce słynął raczej jako wygadany podrywacz, a ja też pod względem ciętej riposty nigdy nie pozostawałam w tyle. Tymczasem gdy zostawaliśmy sami, ani on ani ja nie potrafiliśmy z siebie nic wydusić. Unikaliśmy swoich spojrzeń, pociły nam się ręce.
Być może coś z czasem by z tego wyszło, ale w międzyczasie pojawił się wokół mnie inny, bardziej zdecydowany chłopak, który na chwilę skradł moje serce. W tym czasie Paweł też w ramach odwetu wrócił do dawnego "macho", zaliczając każdą panienkę. Ja poszłam do liceum, on do zawodówki. Nie wiadomo nawet kiedy został ojcem. Ja miałam po drodze kilka nieudanych związków. Czasem mijaliśmy się w mieście, mówiliśmy sobie cześć i na tym się kończyło.
No i dziś dostałam od niego zaproszenie. Napisałam pierwszą wiadomość. Odpisał. Jest zawodowym żołnierzem, sam wychowuje synka...
Czy jest nadzieja, by po tylu latach nam się udało? Czy w ogóle warto próbować na nowo tego, czego nie udało się jedenaście lat temu? Sama nie wiem, mam ogromny mętlik w głowie... Czas pokaże...

niedziela, 29 maja 2011

Coś się kończy, coś zaczyna...

Po wielu perypetiach wreszcie udało się zakończyć remont mojego mieszkanka - pomalowane ściany, ustawione meble, zaaranżowane dekoracje na ścianach, dobrane do tego zasłony... Słowem - mieszkam już w swoim wymarzonym, małym pałacu.
Remont mieszkania się co prawda zakończył, ale jednocześnie rozpoczyna się nowy etap mojego życia. Owszem, mieszkałam już samodzielnie, na własny rachunek, przez sześć lat w Szczecinie. Ale teraz jest to zupełnie inne mieszkanie - mimo że mam swoją paczkę przyjaciół, z każdym dniem wracając do domu czuję się coraz bardziej samotna. Dziwne to uczucie, gdy idąc do swojego mieszkania mijasz same szczęśliwe pary, małżeństwa z dziećmi... Czuję się tak, jakby wraz z każdym takim spotkaniem stopniowo przemijało moje życie, a szansa na założenie rodziny z każdym dniem malała...
Za dwa tygodnie, żeby coś z tym zrobić, przygarnę pieska - Miksera, który teraz rośnie pod czujnym okiem swojej mamy i czeka na mnie. Może dzięki niemu znów "zachce mi się żyć", wyjdę do ludzi... Bo nawet z tym mam ostatnio kłopot.

piątek, 18 lutego 2011

Nie może być zbyt pięknie...

Pierwsze zgrzyty. Dobrze żarło i zdechło. Wszystko miałam pięknie zaplanowane, teksty do redakcji nadesłałam na czas, tym samym zyskując kilka dni na remont. Zaplanowałam sobie co drugi dzień korepetycje, co drugi dzień remontowanie i miało być pięknie. Wczoraj poszłam po całym dniu korepetycji pomalować jeszcze kawałek pokoju (bardzo byłam ciekawa jaki kolor będzie miała na ścianie farba, którą sobie wybrałam) a dziś od rana miałam przyjść kończyć resztę. Dodatkowo, gdy wujek przygotowywał mi kuchnię do malowania, okazało się, że mam uszkodzony przewód wentylacyjny, który zamiast wywiewać powietrze, wtłacza mi zimne powietrze i zapachy od sąsiadów. Oprócz tego drzwi w pokoju są źle wkręcone i dolny zawias jest za nisko, w związku z czym drzwi zamyka się na pych. Jakby tego było mało, przedwczoraj wlazł mi do mieszkania starszy facet sięgający mi do biustu, może nawet nie, który zaczął się awanturować jakim prawem ja mam piwnicę z oknem, a on - posiadacz 3 pokoi ma malutką klitkę. Krzyczał coś, że to skandal, że złożył już skargę do ZGM-u, itd.
W każdym razie wszystkie te fakty muszę zgłosić kierownikowi budowy, który urzęduje tam tylko do 14.00. A ja przychodziłam zawsze ok. 16.00, bo wcześniej mam lekcje i inne sprawy, które nie zawsze można przełożyć. Więc postanowiłam sobie, że dzisiaj od rana będę walczyć, zgłaszać usterki, wymieniać zamek w piwnicy żeby nikt mi jej nie zabrał, malować. Przed chwilą ubierałam już kurtkę by wyjść, gdy zadzwonił telefon - Spotykamy się dzisiaj o 11.00 w redakcji, obowiązkowo. Musimy poważnie porozmawiać.
Jak ja nie lubię takich spotkań. Szef, który mieszka 50 km stąd, olewa nas przez 2-3 tygodnie, po czym przyjeżdża żeby nas opieprzać, ze nic nie robimy, że gazeta jest beznadziejna, itd. Później wymyśla plan naprawczy, obiecuje, że codziennie będzie przyjeżdżał, przyjeżdża raz, potem znów nas olewa i tak w kółko Macieju. Miałoby to sens, gdyby spotkania były konkretne i coś by nam dawały, np. ustalanie planu działania na najbliższy tydzień. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie - zaczynają się jałowe dyskusje o polityce, o szkolnictwie, o władzy. I oczywiście mój szef byłby najlepszym burmistrzem, dyrektorem, nauczycielem, ba! nawet lekarzem. Dziwne tylko, że zamiast tego od 7 lat prowadzi gazetę. A może nie dziwne? Może dzięki temu może mieć kontrolę nad wszystkimi stanowiskami? Nieważne. Tak czy inaczej, moje plany poszły w odstawkę. A usterkę zgłoszę najwcześniej w poniedziałek :(
Beznadziejnie jest być na swojej działalności. Wczoraj po południu gdy poszłam malować, dobił mnie trochę fakt, że niektórzy już myli okna, inni już mieli mieszkania gotowe do zamieszkania. A u mnie wciąż wszystko w powijakach. Nie mam silnego męża do pomocy, rodzice też niechcący mnie olali, wyjeżdżając na walentynkową podróż do Rzymu (nie ich wina, nikt nie wiedział, kiedy dostanę klucze), a do tego jeszcze nawet nie mogę wziąć urlopu. Każdy normalny człowiek na czas remontu bierze wolne i szarpie. Ja mam swoją działalność, urlop mi się nie należy. Gdy wzięłam w redakcji tydzień wolnego na ślub siostry, szef odliczył mi 25% wynagrodzenia. A teraz, gdy dojdą mi opłaty, czynsz, nie mogę sobie na takie coś pozwolić. Na zwolnienie też nie mogę pójść, bo nie opłacam składek chorobowych. A do tego jeszcze korepetycje, z których nie mogę zrezygnować, bo przez ferie nie mam płacone za szkołę językową, więc muszę sobie dorobić. Ech, dorosłość wcale nie jest taka wspaniała jak się wszystkim wydaje...Od kilku dni zaczyna mnie to wszystko przytłaczać...

czwartek, 17 lutego 2011

Babski, czyli zlot czarownic

Wczoraj wieczór skończył się na spontanicznym zlocie czarownic, czyli babskim wieczorze. Ale od początku. Gdy już wreszcie udało mi się zwlec z łóżka, doczłapałam się do mojego mieszkanka. Długo tępo rozglądałam się po pustych pomieszczeniach nie wiedząc za co się zabrać. Z wujkiem, który obiecał mi pomoc w malowaniu kolorowych ścian z "białym paskiem" przy suficie, umówiłam się po 16, ale na wszelki wypadek wolałam być wcześniej. Umyłam kubki, które pozostały z poprzedniego malowania, zabrałam się za sprzątanie łazienki - pierwsze sprzątanie... Jaka była moja radość, gdy kibelek, zlew i prysznic zaczęły lśnić swoją bielą...
Później, żeby się nie nudzić, wpadłam na ambitny pomysł że pomaluję rurki od Junkersa.Kupiłam specjalną farbę do rur, jasnozieloną i zabrałam się do pracy. W łazience, gdzie wszędzie są kafelki, nie spadła mi ani kropla. Jaka to ironia losu, że w przedpokoju, który jest biały i na razie nie będzie malowany, farba zjechała mi akurat na sufit i ścianę...Ale to nic, jak wyschnie zamaluję kilka razy białą i będzie ok :)
Później przyszedł wujek (swoją drogą, dobrze, że są wujkowie, którzy się na tym znają...), który okleił mi taśmą papierową wszystkie ściany na łączeniu z sufitem i kazał delikatnie zamalować to kolorem. Delikatnie dla każdego znaczy coś innego - kilka razy wałek najechał mi na biały sufit, gdzie teraz mam jebitnie zielone plamy, taśma nasiąknęła za dużą ilością farby i zaczęła się wałkować, i ogólnie wszystko poszło zupełnie na odwrót.
Załamana tym wszystkim zorganizowałam babski wieczór z dziewczynami. Czerwone wino w niemałych ilościach, na dolewkę jakaś ziołowa nalewka z barku, do tego chipsy i masa niezdrowego żarcia jakoś pozwoliły mi zapomnieć o spieprzonym suficie i ścianach. Dziś co prawda czuję się trochę jak w swoim świecie (ale korepetycje z Adamem zrobione - a że kilka razy pomyliłam Kordiana z Konradem - życie), ale powoli wracam do rzeczywistości i nastawiam się psychicznie do dwiedzin mojego mieszkanka i sprawdzenia jak bardzo spieprzyłam robotę...

środa, 16 lutego 2011

Malowanie

Już po 10.00, a ja ciągle w proszku. Wszędzie szukam gumki do włosów i drugiego kapcia. Za chwilę lecę do mojego mieszkanka malować ściany - tym razem na kolor :)

wtorek, 15 lutego 2011

wtorek Mateuszowo-Adamowy

Ferie zimowe to czas, gdy normalni ludzie odpoczywają, jadą na narty, upijają się do nieprzytomności, żeby odreagować. A ja siedzę od rana do wieczora i mam dwa razy więcej pracy niż w roku szkolnym. Nie mam co prawda zajęć w szkole angielskiego, jednak przybyło mi dwóch licealistów walczących z poprawką z polskiego. Obaj są z drugiej klasy, choć z różnych szkół. Obaj mają poprawkę i zagrożenie, z romantyzmu. Z tą tylko różnicą, że jeden jest uczniem szkoły wojskowej, zaś drugi idzie indywidualnym tokiem ze względu na chorobę Aspergera - swoistą odmianę autyzmu, którą posiadali m.in. telewizyjny detektyw Monk i większość geniuszy z jednej dziedziny. Tydzień temu na zajęciach z Mateuszem, gdy na zegarze wybiła godzina 11.45, chłopiec uśmiechnął się i krzyknął: - kwadrat! (nie, drogi Czytelniku, wcale nie chodzi tu o kwadrans). Gdy kilka minut później wskazówki zmieniły położenie, chłopiec z radością oznajmił: - Trójkąt. To chyba najlepiej obrazuje jego postrzeganie świata. Ja mu pomagam w czytaniu ze zrozumieniem, a on uczy mnie zupełnie inaczej patrzeć na pewne problemy. Dziś, gdy umówione 45 minut nam minęło i zaproponowałam, żebyśmy posiedzieli jeszcze 15 minut, Mateusz nerwowo pokręcił głową i uprzejmie odpowiedział, że raczej nie. 45 minut to 45 minut. Zima to zima, niezależnie od temperatury na zewnątrz. Ech, żeby wszystko w życiu było takie proste jak dla niego...
Drugim uczniem był Adam. Dziś spotkaliśmy się po raz pierwszy. Bardzo się bałam tego spotkania, bo co innego opowiadać chłopcu z autyzmem o romantyźmie i rozwiązywać z nim testy, a co innego pomagać wysokiemu licealiście, który ma wymagającą nauczycielkę. Czułam się zupełnie jak przed egzaminem u profesor Dąbrowskiej, która to na studiach właśnie z romantyzmu mnie oblała i skazała na poprawkę. Pewnie dlatego tak bardzo się tej epoki boję.
W każdym razie spotkanie minęło całkiem miło, na rozmowie o wstępie do epoki. Swoją drogą, dziwię się tej nauczycielce, że te wielkie błyszczące oczy nie stopiły jej serca i mimo tego wstawiła mu zagrożenie...
A teraz wreszcie mam chwilę dla siebie, po której zabieram się za korektę chyba najnudniejszego w mojej karierze zlecenia...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Weno, wróć!

Jest poniedziałek, godzina15.00. Jutro mam cotygodniowy skład gazety, w związku z czym do jutra do 9.00 na poczcie mojego szefa powinny znaleźć się moje teksty. Jak już wspomniałam, jest poniedziałek, godzina 15.00 - a ja nie mam ani jednego tekstu! Kompletnie nic mi dzisiaj nie idzie - rano zrobiłam obchód miasta, trochę materiału zebrałam (na jakieś 2 artykuły), ale nie mogę się zebrać w sobie by zebrać wszystko do kupy. Muszę wyrzeźbić co najmniej 10 tekstów, a tymczasem zamiast siedzieć i pisać zrobiłam obiad, posprzątałam, zjadłam obiad, pomogłam w pakowaniu rodziców, którzy wyjechali na romantyczny wyjazd do Rzymu z okazji Walentynek...
Może to jest właśnie powód - Walentynki. Co roku dzień ten w moim kalendarzu, podobnie jak u większosci singli z mojego otoczenia, oznaczany był czarną kartką. Był to dzień niewychodzenia z domu, żeby widok tych wszystkich zakochanych do zrzygania par nie psuł mi humoru. W tym roku jednak zapomniałam o tym, że dziś Walentynki i... tak, wyszłam do miasta! Ale bardzo dziwnie się czuję - zamiast wszechogarniającej złości na widok kiczowatych różowych serduszek, dopadło mnie po raz pierwszy jakieś... przygnębienie. Jakiś smutek, że "każdy kogoś ma a ja solo"...
Ech, nie ma co rozpaczać, trzeba się wziąć w garść i wracać do pracy - może wieczorem standardowo już spotkamy się z ekipą na antywalentynkowej imprezie z kiczowatymi komediami romantycznymi i dużą ilością alkoholu ;)

niedziela, 13 lutego 2011

Skazana na dożywotnie bycie singielką

W miasteczku Zet związki damsko-męskie to bardzo złożony temat. Jeśli w miasteczku Zet do dwudziestego roku życia nie znajdziesz faceta, nie zajdziesz w ciążę, ani się nie wyprowadzisz, możesz być niemal na 90% pewna, że skończysz jako singiel. Dożywotni singiel. Szanse na znalezienie drugiej połówki w miasteczku Zet po dwudziestym roku życia, z każdym rokiem drastycznie spadają. Uratować może Cię jedynie zrobienie błyskotliwej kariery - modelki, piosenkarki, tudzież kierowniczki czegokolwiek z dużą ilością pieniędzy.
Ja jak już wspomniałam kierowniczką nie jestem , moja firma pozwala mi na opłacenie comiesięcznych rachunków i wyjście czasem na piwo, śpiewam wyłącznie po kilku głębszych, a porównanie mnie z modelką to tak jakby wieloryba porównać z ratlerkiem, więc - dakty mówią same za siebie.
Do rasowej starej panny brakuje mi jeszcze kilku rzeczy - kota, czy robótek na drutach, ale jak na razie wszystko jest na dobrej drodze by cel ten zrealizować...

Jest stół - jest dom

Wczoraj poszłam do mojego nowego mieszkanka. Z rodzicami. Na inspekcję. Okazało się, że kuchnia pomalowana została przeze mnie całkiem nieźle - sufit co prawda trzeba było jeszcze raz poprawić, ale ściany wyszły wzorowo :). Zabraliśmy się więc za malowanie pozostałych pomieszczeń i już po południu całe mieszkanie było wykończone i gotowe do nakładania koloru. Na to oczywiście trzeba trochę poczekać, bo minie trochę czasu zanim i tak wilgotne ściany wyschną i będą gotowe na kolor. Gdy kończyłam malowanie tata pojechał odebrać zamówiony przeze mnie stół, który następnie przez dwie godziny składał. Pod koniec dnia, gdy ściany zmieniały już barwę z szarej na białą, zasiedliśmy wszyscy przy złożonym drewnianym stole i wypiliśmy pierwszą kawę przygotowaną w nowym mieszkaniu. Babcia, która przyjechała z rodzicami na inspekcję, z dumą powiedziała: Jest stół - jest dom.
Czyli - pierwsze koty za płoty :)

sobota, 12 lutego 2011

pierwsze malowanie

Gdy kilka dni temu odebrałam klucze od mieszkania, serce waliło mi jak oszalałe. Niepewnie otworzyłam drzwi i stanęłam pośrodku pustych ścian, rozglądając się dookoła. Gdy pierwsze oszołomienie minęło, zabrałam się za oklejanie wszystkiego, co tylko możliwe folią ochronną, by przygotować teren do malowania. Co prawda pisałam o przyjaciołach i wspaniałych rodzicach, jednak oni wszyscy są normalnymi ludźmi o normowanym czasie pracy, podczas gdy ja mogę sobie pozwolić na poranne buszowanie w mieszkaniu, a po 14.00 biegnę do pracy i wracam koło 20.00.
Ponieważ nigdy wcześniej nie malowałam, postanowiłam wziąć przykład z Jasia Fasoli i wszystko starannie okleić, począwszy od podłogi a skończywszy na kaloryfarach, oknach, drzwiach, piekarniku. Gdy już cały dom zafoliowałam tak, że nawet gdyby do puszki farby wrzucić petardę i w ten sposób pomalować mieszkanie, nie przyniosłoby to żadnych szkód, stwierdziłam, że dziś mam jeszcze dużo czasu, więc zdążę pomalować sufit w kuchni (ok. 12 m2). Dowiedziałam się od fachowców, że żeby nie było grudek na ścianach i suficie, trzeba farbę emulsyjną rozmieszać z wodą. Do wiaderka z podziałką wlałam więc litr wody, by wlać do niej  3 litry farby (powinno być ok). Zamarłam jednak gdy okazało się, że farba emulsyjna jest tak gęsta, że można ją łyżką nakładać! Tak czy inaczej zaryzykowałam i wrzuciłam tą białą breję do wody, mieszając wielkim pędzlem, co jednak wcale nie pomagało w mieszaniu się składników. Po jakimś czasie jednak farba zaczęła się z wodą mieszać, a z czasem powstała całkiem jednolita masa konsystencji śmietany 12%.
Wspomniani już fachowcy doradzili również, by wszelkie krawędzie przejechać pędzelkiem, a dopiero później wykańczać wałkiem. Wlazłam więc na drabinę i krok po kroku rozpoczęłam malowanie, w myśl zasady "łan kozie ded". Przeraziłam się trochę, że białe ściany pod wpływem mojej farby zrobiły się szare, ze smugami i niejednolicie pokryte (na studiach nie uczyli, że woda wsiąkająca w ścianę sprawia, że ściana zmienia kolor - a szkoda...), ale później przypomniałam sobie jak jakaś laska na jednej z komedii romantycznych też malowała pokój i miała podobny efekt ;)
Sufit poszedł całkiem nieźle. Postanowiłam więc spróbować szczęścia na ścianach. Miała być tylko jedna, na próbę. Tymczasem tak spodobało mi się malowanie, że ani się obejrzałam, aż cała kuchnia była pomalowana. Jakieś było zdziwienie robotników, którzy kończyli remont klatki schodowej, gdy zobaczyli mnie wychodzącą z domu, z farbą na twarzy i włosach - a jak zdzwili się, gdy powiedziałam im, że sama machnęłam kuchnię!
Mam tylko nadzieję, że jutro, gdy pójdę zobaczyć wyschnięty już efekt końcowy, nie będę tak jak oni zdziwiona tym co zobaczę... Jutro kolej na drugi etap: kolor :)

piątek, 11 lutego 2011

tytułem wstępu

Mam 27 lat i jestem, jak to się potocznie ostatnio mówi - singielką. Zabrzmiało prawie jak wyznanie alkoholiczki... Zresztą, alkoholu też sobie nie odmawiam.
Chciałoby się zacząć jak w większości wstępów - jestem taka jak wy, pracuję tak jak wy, itp. Ale tak nie jest. Tzn. i tak i nie. Mieszkam w małym miasteczku na końcu Polski, prowadzę własną firmę zajmującą się korektą i redagowaniem tekstów, pracuję w gazecie jako dziennikarka i fotoreporterka, popołudniami uczę w prywatnej szkole angielskiego, a w soboty i wieczorami udzielam korepetyji z polskiego i angielskiego. I oczywiście przynajmniej raz w tygodniu spotykam się z moimi wspaniałymi przyjaciółmi. Dziwnym trafem - też singlami...
Co skłoniło mnie do założenia bloga? Może ostatnie zmiany w moim pokręconym życiu. Jak już napisałam we wstępie, mam 27 lat. Podczas studiów mieszkałam w Dużym Mieście, gdzie po studiach polonistycznych dostałam ciepłą posadkę w banku. Jednak humanista w okienku kasowym, nawet gdyby było ono najpiękniejsze i najlepiej płatne, czuć się będzie jak pies w zbyt ciasnej obroży. W związku z czym, gdy tylko nadarzyła się okazja, z dnia na dzień rzuciłam pracę w banku i wróciłam do mojego miasteczka Zet, by realizować się jako dziennikarka. I znów zamieszkać z rodzicami...
W ciągu roku założyłam swoje biuro korekty, zaczęłam udzielać korepetycji, później pojawiła się propozycja ze szkoły. Pracuję od rana do wieczora. Aż się prosi teraz wrzucić coś w stylu: i pewnie dlatego wciąż jestem sama, ale to nie tak. Sama jestem bo nie nie trafiłam jeszcze na nikogo, kto by za mną nadążył. A ci, którzy nadążali, jak się później okazywało, wiedli podwójne życie i byłam dla nich tylko zabawną odskocznią. Ale dość o tym.
W każdym razie w związku z tyloma obowiązkami (a co za tym idzie - z podniesieniem zarobków), kilka dni temu odebrałam klucze od mojej wymarzonej M-1. Więc w pewnym sensie można powiedzieć, że zaczynam nowe życie. Co bardzo mi się przyda po ostatnim rozstaniu w Wigilię i w ogóle - czas się ponownie usamodzielnić. No to jazda...