Pierwsze zgrzyty. Dobrze żarło i zdechło. Wszystko miałam pięknie zaplanowane, teksty do redakcji nadesłałam na czas, tym samym zyskując kilka dni na remont. Zaplanowałam sobie co drugi dzień korepetycje, co drugi dzień remontowanie i miało być pięknie. Wczoraj poszłam po całym dniu korepetycji pomalować jeszcze kawałek pokoju (bardzo byłam ciekawa jaki kolor będzie miała na ścianie farba, którą sobie wybrałam) a dziś od rana miałam przyjść kończyć resztę. Dodatkowo, gdy wujek przygotowywał mi kuchnię do malowania, okazało się, że mam uszkodzony przewód wentylacyjny, który zamiast wywiewać powietrze, wtłacza mi zimne powietrze i zapachy od sąsiadów. Oprócz tego drzwi w pokoju są źle wkręcone i dolny zawias jest za nisko, w związku z czym drzwi zamyka się na pych. Jakby tego było mało, przedwczoraj wlazł mi do mieszkania starszy facet sięgający mi do biustu, może nawet nie, który zaczął się awanturować jakim prawem ja mam piwnicę z oknem, a on - posiadacz 3 pokoi ma malutką klitkę. Krzyczał coś, że to skandal, że złożył już skargę do ZGM-u, itd.
W każdym razie wszystkie te fakty muszę zgłosić kierownikowi budowy, który urzęduje tam tylko do 14.00. A ja przychodziłam zawsze ok. 16.00, bo wcześniej mam lekcje i inne sprawy, które nie zawsze można przełożyć. Więc postanowiłam sobie, że dzisiaj od rana będę walczyć, zgłaszać usterki, wymieniać zamek w piwnicy żeby nikt mi jej nie zabrał, malować. Przed chwilą ubierałam już kurtkę by wyjść, gdy zadzwonił telefon - Spotykamy się dzisiaj o 11.00 w redakcji, obowiązkowo. Musimy poważnie porozmawiać.
Jak ja nie lubię takich spotkań. Szef, który mieszka 50 km stąd, olewa nas przez 2-3 tygodnie, po czym przyjeżdża żeby nas opieprzać, ze nic nie robimy, że gazeta jest beznadziejna, itd. Później wymyśla plan naprawczy, obiecuje, że codziennie będzie przyjeżdżał, przyjeżdża raz, potem znów nas olewa i tak w kółko Macieju. Miałoby to sens, gdyby spotkania były konkretne i coś by nam dawały, np. ustalanie planu działania na najbliższy tydzień. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie - zaczynają się jałowe dyskusje o polityce, o szkolnictwie, o władzy. I oczywiście mój szef byłby najlepszym burmistrzem, dyrektorem, nauczycielem, ba! nawet lekarzem. Dziwne tylko, że zamiast tego od 7 lat prowadzi gazetę. A może nie dziwne? Może dzięki temu może mieć kontrolę nad wszystkimi stanowiskami? Nieważne. Tak czy inaczej, moje plany poszły w odstawkę. A usterkę zgłoszę najwcześniej w poniedziałek :(
Beznadziejnie jest być na swojej działalności. Wczoraj po południu gdy poszłam malować, dobił mnie trochę fakt, że niektórzy już myli okna, inni już mieli mieszkania gotowe do zamieszkania. A u mnie wciąż wszystko w powijakach. Nie mam silnego męża do pomocy, rodzice też niechcący mnie olali, wyjeżdżając na walentynkową podróż do Rzymu (nie ich wina, nikt nie wiedział, kiedy dostanę klucze), a do tego jeszcze nawet nie mogę wziąć urlopu. Każdy normalny człowiek na czas remontu bierze wolne i szarpie. Ja mam swoją działalność, urlop mi się nie należy. Gdy wzięłam w redakcji tydzień wolnego na ślub siostry, szef odliczył mi 25% wynagrodzenia. A teraz, gdy dojdą mi opłaty, czynsz, nie mogę sobie na takie coś pozwolić. Na zwolnienie też nie mogę pójść, bo nie opłacam składek chorobowych. A do tego jeszcze korepetycje, z których nie mogę zrezygnować, bo przez ferie nie mam płacone za szkołę językową, więc muszę sobie dorobić. Ech, dorosłość wcale nie jest taka wspaniała jak się wszystkim wydaje...Od kilku dni zaczyna mnie to wszystko przytłaczać...
Łączna liczba wyświetleń
piątek, 18 lutego 2011
czwartek, 17 lutego 2011
Babski, czyli zlot czarownic
Wczoraj wieczór skończył się na spontanicznym zlocie czarownic, czyli babskim wieczorze. Ale od początku. Gdy już wreszcie udało mi się zwlec z łóżka, doczłapałam się do mojego mieszkanka. Długo tępo rozglądałam się po pustych pomieszczeniach nie wiedząc za co się zabrać. Z wujkiem, który obiecał mi pomoc w malowaniu kolorowych ścian z "białym paskiem" przy suficie, umówiłam się po 16, ale na wszelki wypadek wolałam być wcześniej. Umyłam kubki, które pozostały z poprzedniego malowania, zabrałam się za sprzątanie łazienki - pierwsze sprzątanie... Jaka była moja radość, gdy kibelek, zlew i prysznic zaczęły lśnić swoją bielą...
Później, żeby się nie nudzić, wpadłam na ambitny pomysł że pomaluję rurki od Junkersa.Kupiłam specjalną farbę do rur, jasnozieloną i zabrałam się do pracy. W łazience, gdzie wszędzie są kafelki, nie spadła mi ani kropla. Jaka to ironia losu, że w przedpokoju, który jest biały i na razie nie będzie malowany, farba zjechała mi akurat na sufit i ścianę...Ale to nic, jak wyschnie zamaluję kilka razy białą i będzie ok :)
Później przyszedł wujek (swoją drogą, dobrze, że są wujkowie, którzy się na tym znają...), który okleił mi taśmą papierową wszystkie ściany na łączeniu z sufitem i kazał delikatnie zamalować to kolorem. Delikatnie dla każdego znaczy coś innego - kilka razy wałek najechał mi na biały sufit, gdzie teraz mam jebitnie zielone plamy, taśma nasiąknęła za dużą ilością farby i zaczęła się wałkować, i ogólnie wszystko poszło zupełnie na odwrót.
Załamana tym wszystkim zorganizowałam babski wieczór z dziewczynami. Czerwone wino w niemałych ilościach, na dolewkę jakaś ziołowa nalewka z barku, do tego chipsy i masa niezdrowego żarcia jakoś pozwoliły mi zapomnieć o spieprzonym suficie i ścianach. Dziś co prawda czuję się trochę jak w swoim świecie (ale korepetycje z Adamem zrobione - a że kilka razy pomyliłam Kordiana z Konradem - życie), ale powoli wracam do rzeczywistości i nastawiam się psychicznie do dwiedzin mojego mieszkanka i sprawdzenia jak bardzo spieprzyłam robotę...
Później, żeby się nie nudzić, wpadłam na ambitny pomysł że pomaluję rurki od Junkersa.Kupiłam specjalną farbę do rur, jasnozieloną i zabrałam się do pracy. W łazience, gdzie wszędzie są kafelki, nie spadła mi ani kropla. Jaka to ironia losu, że w przedpokoju, który jest biały i na razie nie będzie malowany, farba zjechała mi akurat na sufit i ścianę...Ale to nic, jak wyschnie zamaluję kilka razy białą i będzie ok :)
Później przyszedł wujek (swoją drogą, dobrze, że są wujkowie, którzy się na tym znają...), który okleił mi taśmą papierową wszystkie ściany na łączeniu z sufitem i kazał delikatnie zamalować to kolorem. Delikatnie dla każdego znaczy coś innego - kilka razy wałek najechał mi na biały sufit, gdzie teraz mam jebitnie zielone plamy, taśma nasiąknęła za dużą ilością farby i zaczęła się wałkować, i ogólnie wszystko poszło zupełnie na odwrót.
Załamana tym wszystkim zorganizowałam babski wieczór z dziewczynami. Czerwone wino w niemałych ilościach, na dolewkę jakaś ziołowa nalewka z barku, do tego chipsy i masa niezdrowego żarcia jakoś pozwoliły mi zapomnieć o spieprzonym suficie i ścianach. Dziś co prawda czuję się trochę jak w swoim świecie (ale korepetycje z Adamem zrobione - a że kilka razy pomyliłam Kordiana z Konradem - życie), ale powoli wracam do rzeczywistości i nastawiam się psychicznie do dwiedzin mojego mieszkanka i sprawdzenia jak bardzo spieprzyłam robotę...
środa, 16 lutego 2011
Malowanie
Już po 10.00, a ja ciągle w proszku. Wszędzie szukam gumki do włosów i drugiego kapcia. Za chwilę lecę do mojego mieszkanka malować ściany - tym razem na kolor :)
wtorek, 15 lutego 2011
wtorek Mateuszowo-Adamowy
Ferie zimowe to czas, gdy normalni ludzie odpoczywają, jadą na narty, upijają się do nieprzytomności, żeby odreagować. A ja siedzę od rana do wieczora i mam dwa razy więcej pracy niż w roku szkolnym. Nie mam co prawda zajęć w szkole angielskiego, jednak przybyło mi dwóch licealistów walczących z poprawką z polskiego. Obaj są z drugiej klasy, choć z różnych szkół. Obaj mają poprawkę i zagrożenie, z romantyzmu. Z tą tylko różnicą, że jeden jest uczniem szkoły wojskowej, zaś drugi idzie indywidualnym tokiem ze względu na chorobę Aspergera - swoistą odmianę autyzmu, którą posiadali m.in. telewizyjny detektyw Monk i większość geniuszy z jednej dziedziny. Tydzień temu na zajęciach z Mateuszem, gdy na zegarze wybiła godzina 11.45, chłopiec uśmiechnął się i krzyknął: - kwadrat! (nie, drogi Czytelniku, wcale nie chodzi tu o kwadrans). Gdy kilka minut później wskazówki zmieniły położenie, chłopiec z radością oznajmił: - Trójkąt. To chyba najlepiej obrazuje jego postrzeganie świata. Ja mu pomagam w czytaniu ze zrozumieniem, a on uczy mnie zupełnie inaczej patrzeć na pewne problemy. Dziś, gdy umówione 45 minut nam minęło i zaproponowałam, żebyśmy posiedzieli jeszcze 15 minut, Mateusz nerwowo pokręcił głową i uprzejmie odpowiedział, że raczej nie. 45 minut to 45 minut. Zima to zima, niezależnie od temperatury na zewnątrz. Ech, żeby wszystko w życiu było takie proste jak dla niego...
Drugim uczniem był Adam. Dziś spotkaliśmy się po raz pierwszy. Bardzo się bałam tego spotkania, bo co innego opowiadać chłopcu z autyzmem o romantyźmie i rozwiązywać z nim testy, a co innego pomagać wysokiemu licealiście, który ma wymagającą nauczycielkę. Czułam się zupełnie jak przed egzaminem u profesor Dąbrowskiej, która to na studiach właśnie z romantyzmu mnie oblała i skazała na poprawkę. Pewnie dlatego tak bardzo się tej epoki boję.
W każdym razie spotkanie minęło całkiem miło, na rozmowie o wstępie do epoki. Swoją drogą, dziwię się tej nauczycielce, że te wielkie błyszczące oczy nie stopiły jej serca i mimo tego wstawiła mu zagrożenie...
A teraz wreszcie mam chwilę dla siebie, po której zabieram się za korektę chyba najnudniejszego w mojej karierze zlecenia...
Drugim uczniem był Adam. Dziś spotkaliśmy się po raz pierwszy. Bardzo się bałam tego spotkania, bo co innego opowiadać chłopcu z autyzmem o romantyźmie i rozwiązywać z nim testy, a co innego pomagać wysokiemu licealiście, który ma wymagającą nauczycielkę. Czułam się zupełnie jak przed egzaminem u profesor Dąbrowskiej, która to na studiach właśnie z romantyzmu mnie oblała i skazała na poprawkę. Pewnie dlatego tak bardzo się tej epoki boję.
W każdym razie spotkanie minęło całkiem miło, na rozmowie o wstępie do epoki. Swoją drogą, dziwię się tej nauczycielce, że te wielkie błyszczące oczy nie stopiły jej serca i mimo tego wstawiła mu zagrożenie...
A teraz wreszcie mam chwilę dla siebie, po której zabieram się za korektę chyba najnudniejszego w mojej karierze zlecenia...
poniedziałek, 14 lutego 2011
Weno, wróć!
Jest poniedziałek, godzina15.00. Jutro mam cotygodniowy skład gazety, w związku z czym do jutra do 9.00 na poczcie mojego szefa powinny znaleźć się moje teksty. Jak już wspomniałam, jest poniedziałek, godzina 15.00 - a ja nie mam ani jednego tekstu! Kompletnie nic mi dzisiaj nie idzie - rano zrobiłam obchód miasta, trochę materiału zebrałam (na jakieś 2 artykuły), ale nie mogę się zebrać w sobie by zebrać wszystko do kupy. Muszę wyrzeźbić co najmniej 10 tekstów, a tymczasem zamiast siedzieć i pisać zrobiłam obiad, posprzątałam, zjadłam obiad, pomogłam w pakowaniu rodziców, którzy wyjechali na romantyczny wyjazd do Rzymu z okazji Walentynek...
Może to jest właśnie powód - Walentynki. Co roku dzień ten w moim kalendarzu, podobnie jak u większosci singli z mojego otoczenia, oznaczany był czarną kartką. Był to dzień niewychodzenia z domu, żeby widok tych wszystkich zakochanych do zrzygania par nie psuł mi humoru. W tym roku jednak zapomniałam o tym, że dziś Walentynki i... tak, wyszłam do miasta! Ale bardzo dziwnie się czuję - zamiast wszechogarniającej złości na widok kiczowatych różowych serduszek, dopadło mnie po raz pierwszy jakieś... przygnębienie. Jakiś smutek, że "każdy kogoś ma a ja solo"...
Ech, nie ma co rozpaczać, trzeba się wziąć w garść i wracać do pracy - może wieczorem standardowo już spotkamy się z ekipą na antywalentynkowej imprezie z kiczowatymi komediami romantycznymi i dużą ilością alkoholu ;)
Może to jest właśnie powód - Walentynki. Co roku dzień ten w moim kalendarzu, podobnie jak u większosci singli z mojego otoczenia, oznaczany był czarną kartką. Był to dzień niewychodzenia z domu, żeby widok tych wszystkich zakochanych do zrzygania par nie psuł mi humoru. W tym roku jednak zapomniałam o tym, że dziś Walentynki i... tak, wyszłam do miasta! Ale bardzo dziwnie się czuję - zamiast wszechogarniającej złości na widok kiczowatych różowych serduszek, dopadło mnie po raz pierwszy jakieś... przygnębienie. Jakiś smutek, że "każdy kogoś ma a ja solo"...
Ech, nie ma co rozpaczać, trzeba się wziąć w garść i wracać do pracy - może wieczorem standardowo już spotkamy się z ekipą na antywalentynkowej imprezie z kiczowatymi komediami romantycznymi i dużą ilością alkoholu ;)
niedziela, 13 lutego 2011
Skazana na dożywotnie bycie singielką
W miasteczku Zet związki damsko-męskie to bardzo złożony temat. Jeśli w miasteczku Zet do dwudziestego roku życia nie znajdziesz faceta, nie zajdziesz w ciążę, ani się nie wyprowadzisz, możesz być niemal na 90% pewna, że skończysz jako singiel. Dożywotni singiel. Szanse na znalezienie drugiej połówki w miasteczku Zet po dwudziestym roku życia, z każdym rokiem drastycznie spadają. Uratować może Cię jedynie zrobienie błyskotliwej kariery - modelki, piosenkarki, tudzież kierowniczki czegokolwiek z dużą ilością pieniędzy.
Ja jak już wspomniałam kierowniczką nie jestem , moja firma pozwala mi na opłacenie comiesięcznych rachunków i wyjście czasem na piwo, śpiewam wyłącznie po kilku głębszych, a porównanie mnie z modelką to tak jakby wieloryba porównać z ratlerkiem, więc - dakty mówią same za siebie.
Do rasowej starej panny brakuje mi jeszcze kilku rzeczy - kota, czy robótek na drutach, ale jak na razie wszystko jest na dobrej drodze by cel ten zrealizować...
Ja jak już wspomniałam kierowniczką nie jestem , moja firma pozwala mi na opłacenie comiesięcznych rachunków i wyjście czasem na piwo, śpiewam wyłącznie po kilku głębszych, a porównanie mnie z modelką to tak jakby wieloryba porównać z ratlerkiem, więc - dakty mówią same za siebie.
Do rasowej starej panny brakuje mi jeszcze kilku rzeczy - kota, czy robótek na drutach, ale jak na razie wszystko jest na dobrej drodze by cel ten zrealizować...
Jest stół - jest dom
Wczoraj poszłam do mojego nowego mieszkanka. Z rodzicami. Na inspekcję. Okazało się, że kuchnia pomalowana została przeze mnie całkiem nieźle - sufit co prawda trzeba było jeszcze raz poprawić, ale ściany wyszły wzorowo :). Zabraliśmy się więc za malowanie pozostałych pomieszczeń i już po południu całe mieszkanie było wykończone i gotowe do nakładania koloru. Na to oczywiście trzeba trochę poczekać, bo minie trochę czasu zanim i tak wilgotne ściany wyschną i będą gotowe na kolor. Gdy kończyłam malowanie tata pojechał odebrać zamówiony przeze mnie stół, który następnie przez dwie godziny składał. Pod koniec dnia, gdy ściany zmieniały już barwę z szarej na białą, zasiedliśmy wszyscy przy złożonym drewnianym stole i wypiliśmy pierwszą kawę przygotowaną w nowym mieszkaniu. Babcia, która przyjechała z rodzicami na inspekcję, z dumą powiedziała: Jest stół - jest dom.
Czyli - pierwsze koty za płoty :)
Czyli - pierwsze koty za płoty :)
sobota, 12 lutego 2011
pierwsze malowanie
Gdy kilka dni temu odebrałam klucze od mieszkania, serce waliło mi jak oszalałe. Niepewnie otworzyłam drzwi i stanęłam pośrodku pustych ścian, rozglądając się dookoła. Gdy pierwsze oszołomienie minęło, zabrałam się za oklejanie wszystkiego, co tylko możliwe folią ochronną, by przygotować teren do malowania. Co prawda pisałam o przyjaciołach i wspaniałych rodzicach, jednak oni wszyscy są normalnymi ludźmi o normowanym czasie pracy, podczas gdy ja mogę sobie pozwolić na poranne buszowanie w mieszkaniu, a po 14.00 biegnę do pracy i wracam koło 20.00.
Ponieważ nigdy wcześniej nie malowałam, postanowiłam wziąć przykład z Jasia Fasoli i wszystko starannie okleić, począwszy od podłogi a skończywszy na kaloryfarach, oknach, drzwiach, piekarniku. Gdy już cały dom zafoliowałam tak, że nawet gdyby do puszki farby wrzucić petardę i w ten sposób pomalować mieszkanie, nie przyniosłoby to żadnych szkód, stwierdziłam, że dziś mam jeszcze dużo czasu, więc zdążę pomalować sufit w kuchni (ok. 12 m2). Dowiedziałam się od fachowców, że żeby nie było grudek na ścianach i suficie, trzeba farbę emulsyjną rozmieszać z wodą. Do wiaderka z podziałką wlałam więc litr wody, by wlać do niej 3 litry farby (powinno być ok). Zamarłam jednak gdy okazało się, że farba emulsyjna jest tak gęsta, że można ją łyżką nakładać! Tak czy inaczej zaryzykowałam i wrzuciłam tą białą breję do wody, mieszając wielkim pędzlem, co jednak wcale nie pomagało w mieszaniu się składników. Po jakimś czasie jednak farba zaczęła się z wodą mieszać, a z czasem powstała całkiem jednolita masa konsystencji śmietany 12%.
Wspomniani już fachowcy doradzili również, by wszelkie krawędzie przejechać pędzelkiem, a dopiero później wykańczać wałkiem. Wlazłam więc na drabinę i krok po kroku rozpoczęłam malowanie, w myśl zasady "łan kozie ded". Przeraziłam się trochę, że białe ściany pod wpływem mojej farby zrobiły się szare, ze smugami i niejednolicie pokryte (na studiach nie uczyli, że woda wsiąkająca w ścianę sprawia, że ściana zmienia kolor - a szkoda...), ale później przypomniałam sobie jak jakaś laska na jednej z komedii romantycznych też malowała pokój i miała podobny efekt ;)
Sufit poszedł całkiem nieźle. Postanowiłam więc spróbować szczęścia na ścianach. Miała być tylko jedna, na próbę. Tymczasem tak spodobało mi się malowanie, że ani się obejrzałam, aż cała kuchnia była pomalowana. Jakieś było zdziwienie robotników, którzy kończyli remont klatki schodowej, gdy zobaczyli mnie wychodzącą z domu, z farbą na twarzy i włosach - a jak zdzwili się, gdy powiedziałam im, że sama machnęłam kuchnię!
Mam tylko nadzieję, że jutro, gdy pójdę zobaczyć wyschnięty już efekt końcowy, nie będę tak jak oni zdziwiona tym co zobaczę... Jutro kolej na drugi etap: kolor :)
Ponieważ nigdy wcześniej nie malowałam, postanowiłam wziąć przykład z Jasia Fasoli i wszystko starannie okleić, począwszy od podłogi a skończywszy na kaloryfarach, oknach, drzwiach, piekarniku. Gdy już cały dom zafoliowałam tak, że nawet gdyby do puszki farby wrzucić petardę i w ten sposób pomalować mieszkanie, nie przyniosłoby to żadnych szkód, stwierdziłam, że dziś mam jeszcze dużo czasu, więc zdążę pomalować sufit w kuchni (ok. 12 m2). Dowiedziałam się od fachowców, że żeby nie było grudek na ścianach i suficie, trzeba farbę emulsyjną rozmieszać z wodą. Do wiaderka z podziałką wlałam więc litr wody, by wlać do niej 3 litry farby (powinno być ok). Zamarłam jednak gdy okazało się, że farba emulsyjna jest tak gęsta, że można ją łyżką nakładać! Tak czy inaczej zaryzykowałam i wrzuciłam tą białą breję do wody, mieszając wielkim pędzlem, co jednak wcale nie pomagało w mieszaniu się składników. Po jakimś czasie jednak farba zaczęła się z wodą mieszać, a z czasem powstała całkiem jednolita masa konsystencji śmietany 12%.
Wspomniani już fachowcy doradzili również, by wszelkie krawędzie przejechać pędzelkiem, a dopiero później wykańczać wałkiem. Wlazłam więc na drabinę i krok po kroku rozpoczęłam malowanie, w myśl zasady "łan kozie ded". Przeraziłam się trochę, że białe ściany pod wpływem mojej farby zrobiły się szare, ze smugami i niejednolicie pokryte (na studiach nie uczyli, że woda wsiąkająca w ścianę sprawia, że ściana zmienia kolor - a szkoda...), ale później przypomniałam sobie jak jakaś laska na jednej z komedii romantycznych też malowała pokój i miała podobny efekt ;)
Sufit poszedł całkiem nieźle. Postanowiłam więc spróbować szczęścia na ścianach. Miała być tylko jedna, na próbę. Tymczasem tak spodobało mi się malowanie, że ani się obejrzałam, aż cała kuchnia była pomalowana. Jakieś było zdziwienie robotników, którzy kończyli remont klatki schodowej, gdy zobaczyli mnie wychodzącą z domu, z farbą na twarzy i włosach - a jak zdzwili się, gdy powiedziałam im, że sama machnęłam kuchnię!
Mam tylko nadzieję, że jutro, gdy pójdę zobaczyć wyschnięty już efekt końcowy, nie będę tak jak oni zdziwiona tym co zobaczę... Jutro kolej na drugi etap: kolor :)
piątek, 11 lutego 2011
tytułem wstępu
Mam 27 lat i jestem, jak to się potocznie ostatnio mówi - singielką. Zabrzmiało prawie jak wyznanie alkoholiczki... Zresztą, alkoholu też sobie nie odmawiam.
Chciałoby się zacząć jak w większości wstępów - jestem taka jak wy, pracuję tak jak wy, itp. Ale tak nie jest. Tzn. i tak i nie. Mieszkam w małym miasteczku na końcu Polski, prowadzę własną firmę zajmującą się korektą i redagowaniem tekstów, pracuję w gazecie jako dziennikarka i fotoreporterka, popołudniami uczę w prywatnej szkole angielskiego, a w soboty i wieczorami udzielam korepetyji z polskiego i angielskiego. I oczywiście przynajmniej raz w tygodniu spotykam się z moimi wspaniałymi przyjaciółmi. Dziwnym trafem - też singlami...
Co skłoniło mnie do założenia bloga? Może ostatnie zmiany w moim pokręconym życiu. Jak już napisałam we wstępie, mam 27 lat. Podczas studiów mieszkałam w Dużym Mieście, gdzie po studiach polonistycznych dostałam ciepłą posadkę w banku. Jednak humanista w okienku kasowym, nawet gdyby było ono najpiękniejsze i najlepiej płatne, czuć się będzie jak pies w zbyt ciasnej obroży. W związku z czym, gdy tylko nadarzyła się okazja, z dnia na dzień rzuciłam pracę w banku i wróciłam do mojego miasteczka Zet, by realizować się jako dziennikarka. I znów zamieszkać z rodzicami...
W ciągu roku założyłam swoje biuro korekty, zaczęłam udzielać korepetycji, później pojawiła się propozycja ze szkoły. Pracuję od rana do wieczora. Aż się prosi teraz wrzucić coś w stylu: i pewnie dlatego wciąż jestem sama, ale to nie tak. Sama jestem bo nie nie trafiłam jeszcze na nikogo, kto by za mną nadążył. A ci, którzy nadążali, jak się później okazywało, wiedli podwójne życie i byłam dla nich tylko zabawną odskocznią. Ale dość o tym.
W każdym razie w związku z tyloma obowiązkami (a co za tym idzie - z podniesieniem zarobków), kilka dni temu odebrałam klucze od mojej wymarzonej M-1. Więc w pewnym sensie można powiedzieć, że zaczynam nowe życie. Co bardzo mi się przyda po ostatnim rozstaniu w Wigilię i w ogóle - czas się ponownie usamodzielnić. No to jazda...
Chciałoby się zacząć jak w większości wstępów - jestem taka jak wy, pracuję tak jak wy, itp. Ale tak nie jest. Tzn. i tak i nie. Mieszkam w małym miasteczku na końcu Polski, prowadzę własną firmę zajmującą się korektą i redagowaniem tekstów, pracuję w gazecie jako dziennikarka i fotoreporterka, popołudniami uczę w prywatnej szkole angielskiego, a w soboty i wieczorami udzielam korepetyji z polskiego i angielskiego. I oczywiście przynajmniej raz w tygodniu spotykam się z moimi wspaniałymi przyjaciółmi. Dziwnym trafem - też singlami...
Co skłoniło mnie do założenia bloga? Może ostatnie zmiany w moim pokręconym życiu. Jak już napisałam we wstępie, mam 27 lat. Podczas studiów mieszkałam w Dużym Mieście, gdzie po studiach polonistycznych dostałam ciepłą posadkę w banku. Jednak humanista w okienku kasowym, nawet gdyby było ono najpiękniejsze i najlepiej płatne, czuć się będzie jak pies w zbyt ciasnej obroży. W związku z czym, gdy tylko nadarzyła się okazja, z dnia na dzień rzuciłam pracę w banku i wróciłam do mojego miasteczka Zet, by realizować się jako dziennikarka. I znów zamieszkać z rodzicami...
W ciągu roku założyłam swoje biuro korekty, zaczęłam udzielać korepetycji, później pojawiła się propozycja ze szkoły. Pracuję od rana do wieczora. Aż się prosi teraz wrzucić coś w stylu: i pewnie dlatego wciąż jestem sama, ale to nie tak. Sama jestem bo nie nie trafiłam jeszcze na nikogo, kto by za mną nadążył. A ci, którzy nadążali, jak się później okazywało, wiedli podwójne życie i byłam dla nich tylko zabawną odskocznią. Ale dość o tym.
W każdym razie w związku z tyloma obowiązkami (a co za tym idzie - z podniesieniem zarobków), kilka dni temu odebrałam klucze od mojej wymarzonej M-1. Więc w pewnym sensie można powiedzieć, że zaczynam nowe życie. Co bardzo mi się przyda po ostatnim rozstaniu w Wigilię i w ogóle - czas się ponownie usamodzielnić. No to jazda...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)