Mieszkam sama. Sama radzę sobie z nadpobudliwym psem, irytującym żółwiem, cieknącym kranem, brodzikiem, czy wybrzuszonymi panelami, nie wspominając już o tępieniu pająków, których boję się koszmarnie.
Nie mam faceta, który wymieni mi uszczelkę, wygładzi ściany, czy dokręci zawias w drzwiach. Ale jednocześnie ze wszystkim staram się radzić sama. Zanim poproszę kogokolwiek o pomoc, dziesięć razy się zastanawiam, czy na pewno sama sobie z tym nie poradzę, czy pomoc jest niezbędna.
Ostatnio zaobserwowałam bardzo dziwne zjawisko. Coraz więcej panów z psami, w różnym wieku, zaczęło wychodzić o tej samej porze, co ja na spacery. Każdy się uśmiecha, próbuje zagadać. Po niektórych nawet na te spacery przychodzą osobiście małżonki, bardzo krzywo na mnie patrzące. Nawet tajemniczy sąsiad z landroverem, mimo że jeszcze nigdy nie zamieniliśmy z sobą więcej niż dwa zdania, sprawił, że jego sporo starsza małżonka choć mnie nie zna z założenia postanowiła mnie nienawidzić.
W ciągu dwóch miesięcy schudłam 16 kg. Nadal do ideału brakuje mi co najmniej 20 kg, więc nie sądzę, by ta zmiana wywarła taki wpływ na wszystkich samców w okolicy.
Tak czy inaczej, nie szukam męża, nie szukam faceta, nie szukam też przygody na jedną noc. Jeśli kogoś poznam, to fajnie, jeśli nie - nic na siłę. A już na pewno nie zamierzam ładować się w kolejny związek z żonatymi facetami. Szkoda tylko, że wszystkie żony w okolicy zaczęły postrzegać mnie nie jako nową sąsiadkę, ale największą rywalkę. Ale na to niestety wpływu nie mam - ot, taki już jest przeklęty los singielki mieszkającej w domu samych par...
Łączna liczba wyświetleń
sobota, 22 października 2011
środa, 12 października 2011
Zmiany
W pracy w końcu przeprowadzka doszła do skutku. Mam swój gabinet, na samym końcu korytarza, zupełnie na uboczu.
Dyrektorowi pomysł ten nie bardzo się spodobał. Dziś wreszcie postanowił skorzystać z mojego zaproszenia i mnie odwiedzić na nowym miejscu.
- Przecież Henia będzie Pani teraz zabierać wszystkich klientów.
- Bez obaw, damy sobie radę. - próbowałam go uspokoić.
- Ale urządziła się Pani iście dyrektorsko - mamy teraz takie same biurka, ten sam układ... - rzeczywiście, wcześniej na to nie wpadłam...
- Tylko takie meble były dostępne. - dlaczego ja przy nim jestem taka chłodna?!
- Na pewno poradzi sobie Pani z planami teraz? Tutaj prawie nikt nie zagląda.
- Spokojnie, podzielimy się z Henią klienami.
- A zreszą, Pani przecież nie da sobie w kaszę dmuchać.
- Taa... - Nawet Pan sobie nie wyobraża, jak bardzo bym chciała, żeby w końcu znalazł się ktoś, kto mi tą kaszę podmucha, żebym po raz kolejny się nie sparzyła... - dlaczego tego nie mogę mu powiedzieć?
- Przyjemnie tutaj. Co prawda mamy teraz do siebie dwa razy dalej, ale chętnie czasem Panią odwiedzę.
- Trzymam Pana za słowo.
Dyrektorowi pomysł ten nie bardzo się spodobał. Dziś wreszcie postanowił skorzystać z mojego zaproszenia i mnie odwiedzić na nowym miejscu.
- Przecież Henia będzie Pani teraz zabierać wszystkich klientów.
- Bez obaw, damy sobie radę. - próbowałam go uspokoić.
- Ale urządziła się Pani iście dyrektorsko - mamy teraz takie same biurka, ten sam układ... - rzeczywiście, wcześniej na to nie wpadłam...
- Tylko takie meble były dostępne. - dlaczego ja przy nim jestem taka chłodna?!
- Na pewno poradzi sobie Pani z planami teraz? Tutaj prawie nikt nie zagląda.
- Spokojnie, podzielimy się z Henią klienami.
- A zreszą, Pani przecież nie da sobie w kaszę dmuchać.
- Taa... - Nawet Pan sobie nie wyobraża, jak bardzo bym chciała, żeby w końcu znalazł się ktoś, kto mi tą kaszę podmucha, żebym po raz kolejny się nie sparzyła... - dlaczego tego nie mogę mu powiedzieć?
- Przyjemnie tutaj. Co prawda mamy teraz do siebie dwa razy dalej, ale chętnie czasem Panią odwiedzę.
- Trzymam Pana za słowo.
poniedziałek, 10 października 2011
Gdy pojawia się uczucie wszystko komplikuje się maksymalnie...
Jakoś pozbierać się nie mogę po tym weekendzie. Dziś w pracy miałam test końcowy dla nowego pracownika - 24 na 26 punktów. Zaczęłam również przeprowadzkę do nowego gabinetu. Cały dzień w ruchu, w biegu. Ale jakoś czułam się tak, jakby było to wszystko zupełnie obok mnie... Ja ciągle miałam przed oczami Krisa, stojącego na dachu i szczerzącego się do mnie tak pogodnie jak nigdy.
Nawet ON - mój cudny przełożony zauważył, że jestem jakaś inna, odmieniona.
Nawet ON - mój cudny przełożony zauważył, że jestem jakaś inna, odmieniona.
niedziela, 9 października 2011
Stara zardzewiala miłość...
Mieszkam na mojej "wiosce" od lutego. Z psem zwiedziłam już moją dzielnicę wzdłuż i wszerz. Wczoraj postanowiłam w przerwie między korepetycjami przejść się z psem jedną z krótszych tras, bliżej mojego domu. Jakieś 200 metrów dalej, w momencie gdy próbowałam dogonić mojego wyrywającego się psa, nagle usłyszałam głos z nieba mówiący wesoło "Cześć M.!" Zastanawiając się czy już całkiem oszalałam, czy może tylko trochę, zaczęłam się niepewnie rozglądać po okolicy. "Tutaj" - wyraźnie rozbawiony całą sytuacją Krzysiek machał mi wesoło stojąc na dachu.
Stanęłam jak wryta i nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Kris, moja wielka, co prawda tylko platoniczna miłość (bo nigdy nie miałam odwagi podejść, porozmawiać), mieszka kilka domów obok mnie. Przez te wszystkie lata gdy wzdychałam do poduszki przed snem na samą myśl o nim, gdy pisałam o nim wiersze (o zgrozo! niektóre nawet zdobyły pierwsze miejsca na ogólnopolskich konkursach literackich), nigdy nie wpadłam na to, gdzie on może mieszkać.
W czasach szczecińskich często mijaliśmy się w Szczecinie, mówiąc sobie jedynie cześć, bo znaliśmy się z widzenia. Gdy spotykaliśmy się w Zet czasem udawało nam się zamienić dwa trzy zdania i na tym koniec.
A teraz sam Kris, we własnej osobie, wyraźnie uradowany na mój widok, schodził z dachu specjalnie po to, żeby się ze mną przywitać. Mój pies, wyraźnie zaintrygowany całą sytuacją, również stał pełen napięcia i czekał na rozwój wydarzeń.
- Cześć. Co Ty tu robisz? - powiedziałam nader inteligentnie jak na moje 146 IQ.
- Hehe, mieszkam. Właśnie remontuję dach. - Wciąż szczerzył te swoje zęby w cudnym uśmiechu. - Co za spotkanie. Tyle lat... A co Ty tu porabiasz?
- Mieszkam. trzy domy dalej w zasadzie. No, w sumie pięć. - nie ma to jak precyzja kobiety.
- Ale numer! To świetnie. Może uda mi się kiedyś wyciągnąć Ciebie na piwo, to sobie spokojnie porozmawiamy. - Wyciągnąć? Człowieku, bierz mnie już teraz! Porywaj mnie kiedy tylko chcesz!
- Byłoby bardzo miło. Cieszę się, że się spotkaliśmy. - nie ma to jak dyplomacja.
- M.? Haha, co za spotkanie! M.! Jakiego masz pięknego pieska. Kto by pomyślał, że do nas zawitasz...
- Dzień dobry! - Krisa ojciec, choć znał mnie tylko z widzenia, jak większość ludzi w niewielkim Zet, nie wiedząc czemu od samego początku bardzo mnie polubił. Zawsze gdy spotykaliśmy się w mieście pozdrawiał mnie od Krisa i jego ode mnie, wyraźnie przejęty tym zaszczytnym zajęciem.
Tego dnia również spojrzał wymownie na Krisa, z zadowoleniem na mnie, po czym poklepał syna po ramieniu i zasugerował, że nie będzie nam przeszkadzał.
- Wpadnij do nas czasem, będzie nam miło. - dodał na koniec.
Gdy zostaliśmy sami z psem, nie mogliśmy wyjść z podziwu, że się spotkaliśmy. Po tylu latach, w miejscu tak odległym od centrum, że poza tubylcami nikt tu nie zagląda. Patrzeliśmy na siebie tymi pełnymi zaskoczenia oczami, milcząc cudnie przez dłuższą chwilę.
W końcu zniecierpliwiony całą sytuacją pies zaczął mnie nerwowo ciągnąć.
- Przepraszam, muszę lecieć. To... do zobaczenia,
- Tak, koniecznie!Trzymaj się! - dodał a ja pobiegłam za moim psem, najszybciej jak tylko potrafiłam. Kątem oka widziałam, że stał na drodze i długo mi się przyglądał, później podszedł do niego jego ojciec i poszli do domu. A ja z radości, takiego dziwnego podniecenia, zamiast dokończyć krótszą trasę spaceru, przebiegłam się z psem przez całą starą żwirownię i wróciłam do domu ledwo żywa, ale pełna jakiejś dziwnej energii...
Stanęłam jak wryta i nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Kris, moja wielka, co prawda tylko platoniczna miłość (bo nigdy nie miałam odwagi podejść, porozmawiać), mieszka kilka domów obok mnie. Przez te wszystkie lata gdy wzdychałam do poduszki przed snem na samą myśl o nim, gdy pisałam o nim wiersze (o zgrozo! niektóre nawet zdobyły pierwsze miejsca na ogólnopolskich konkursach literackich), nigdy nie wpadłam na to, gdzie on może mieszkać.
W czasach szczecińskich często mijaliśmy się w Szczecinie, mówiąc sobie jedynie cześć, bo znaliśmy się z widzenia. Gdy spotykaliśmy się w Zet czasem udawało nam się zamienić dwa trzy zdania i na tym koniec.
A teraz sam Kris, we własnej osobie, wyraźnie uradowany na mój widok, schodził z dachu specjalnie po to, żeby się ze mną przywitać. Mój pies, wyraźnie zaintrygowany całą sytuacją, również stał pełen napięcia i czekał na rozwój wydarzeń.
- Cześć. Co Ty tu robisz? - powiedziałam nader inteligentnie jak na moje 146 IQ.
- Hehe, mieszkam. Właśnie remontuję dach. - Wciąż szczerzył te swoje zęby w cudnym uśmiechu. - Co za spotkanie. Tyle lat... A co Ty tu porabiasz?
- Mieszkam. trzy domy dalej w zasadzie. No, w sumie pięć. - nie ma to jak precyzja kobiety.
- Ale numer! To świetnie. Może uda mi się kiedyś wyciągnąć Ciebie na piwo, to sobie spokojnie porozmawiamy. - Wyciągnąć? Człowieku, bierz mnie już teraz! Porywaj mnie kiedy tylko chcesz!
- Byłoby bardzo miło. Cieszę się, że się spotkaliśmy. - nie ma to jak dyplomacja.
- M.? Haha, co za spotkanie! M.! Jakiego masz pięknego pieska. Kto by pomyślał, że do nas zawitasz...
- Dzień dobry! - Krisa ojciec, choć znał mnie tylko z widzenia, jak większość ludzi w niewielkim Zet, nie wiedząc czemu od samego początku bardzo mnie polubił. Zawsze gdy spotykaliśmy się w mieście pozdrawiał mnie od Krisa i jego ode mnie, wyraźnie przejęty tym zaszczytnym zajęciem.
Tego dnia również spojrzał wymownie na Krisa, z zadowoleniem na mnie, po czym poklepał syna po ramieniu i zasugerował, że nie będzie nam przeszkadzał.
- Wpadnij do nas czasem, będzie nam miło. - dodał na koniec.
Gdy zostaliśmy sami z psem, nie mogliśmy wyjść z podziwu, że się spotkaliśmy. Po tylu latach, w miejscu tak odległym od centrum, że poza tubylcami nikt tu nie zagląda. Patrzeliśmy na siebie tymi pełnymi zaskoczenia oczami, milcząc cudnie przez dłuższą chwilę.
W końcu zniecierpliwiony całą sytuacją pies zaczął mnie nerwowo ciągnąć.
- Przepraszam, muszę lecieć. To... do zobaczenia,
- Tak, koniecznie!Trzymaj się! - dodał a ja pobiegłam za moim psem, najszybciej jak tylko potrafiłam. Kątem oka widziałam, że stał na drodze i długo mi się przyglądał, później podszedł do niego jego ojciec i poszli do domu. A ja z radości, takiego dziwnego podniecenia, zamiast dokończyć krótszą trasę spaceru, przebiegłam się z psem przez całą starą żwirownię i wróciłam do domu ledwo żywa, ale pełna jakiejś dziwnej energii...
sobota, 1 października 2011
Przekraczanie granic
On w przypływie nie wiedzieć czego zaczął się zwierzać. On, niezachwiany, zimny niczym posąg z marmuru, opowiada mi o swoim tacie, o tym, jak zmarł...
Ja, w przypływie młodzieńczej spontaniczności, mimo że to mój przełożony, coraz częściej piszę i i rozmawiam z nim jak z przyjacielem... Z każdym dniem przesuwamy tą cienką granicę tego, co wypada, uciekamy od konwenansów.
I tylko wszyscy wokół dziwią się ogromnie, że schematyczny i zimny dyrektor coraz częściej się uśmiecha, nawet maili od niego przebija ten blask człowieka szczęśliwego...
Ja, w przypływie młodzieńczej spontaniczności, mimo że to mój przełożony, coraz częściej piszę i i rozmawiam z nim jak z przyjacielem... Z każdym dniem przesuwamy tą cienką granicę tego, co wypada, uciekamy od konwenansów.
I tylko wszyscy wokół dziwią się ogromnie, że schematyczny i zimny dyrektor coraz częściej się uśmiecha, nawet maili od niego przebija ten blask człowieka szczęśliwego...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)