Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 18 listopada 2012

Marylin Monroe, Rita Hayworth, Edith Piaf

W swoim życiu usłyszałam już, że jestem podobna do Rity Hayworth, że mam charakter Marylin Monroe, że przypominam Edith Piaf...
Same wielkie osobowości. Przebojowe, znane, podziwiane, pożądane. I wszystkie umarły w samotności i zapomnieniu...
Czy mnie też czeka taki los?
Że będąc na ustach wszystkich, będąc obiektem pożądania niejednego mężczyzny, odejdę w samotności?

środa, 26 września 2012

Szczęśliwy zbieg przypadków...

Pod koniec czerwca umówiłyśmy się z dziewczynami na zlot czarownic. Hektolitry alkoholu, bicie rekordów w piciu kamikaze i wydawaniu jednej wyplaty w ciągu jednego wieczora, słowem - totalne odreagowanie. Zbyt totalne. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, pod koniec imprezy zawsze znajdą się chętni idioci gotowi postawić kolejnego drinka i odprowadzić do domu, wyobrażając sobie, że po drodze przeżyją wyjątkową erotyczną przygodę. Tak było i w tym przypadku.
Jednak gdy już miałam wstać i zgodzić się na odprowadzenie do domu przez jakiegoś nadętego faceta (z czego wcale dumna nie jestem), nie wiadomo skąd pojawił się ON - wyrósł tuż za mną, złapał mnie za rękę i stanowczo powiedział, że ja idę z NIM. Nogi ugięły mi się z wrażenia i wciąż się zastanawiałam, czy to tylko pijackie wizje, czy naprawdę spełnia się mój sen... Mój najprzystojniejszy na świecie sąsiad, który spodobał mi się gdy tylko się wprowadziłam, stanął w mojej obronie i prowadził mnie do domu. Wspólna podróż taksówką, a później szereg zdarzeń, które nie powinny mieć miejsca - zatrzaśnięcie kluczy w domu i noc pod gołym niebem, gorący seks w jego aucie, a rano czekanie aż ktoś otworzy drzwi od klatki, żebym mogła wrócić do domu...
Jednorazowa wakacyjna przygoda. Czysty seks i nic więcej. Tak miało być. Tak by było o niebo prościej. Tymczasem już na drugi dzień do mnie zadzwonił, znów się spotkaliśmy, i znów, i znowu. Na początku było prosto - zapalone światło, seks rodem z filmów porno, żadnych poważniejszych uczuć. Ale z czasem zaczął przychodzić tylko po to, by porozmawiać, posiedzieć, przytulić się. Wspólne gotowanie, kolacje przy świecach, mieszkanie z sobą przez cały weekend...

Zmiany, duuuużo zmian...

Minęło trochę ponad pół roku, a tymczasem całe moje życie wywróciło się o 180 stopni...
Zwolniłam się z banku na rzecz pracy na stanowisku głownego kasjera w supermarkecie, w wolnych chwilach piszę teksty dla serwisu zoologicznego, zrezygnowałam z korepetycji. Dodatkowo odkryłam w sobie niespodziewane pokłady energii i odwagi i stałam się bojowniczką o wolność i sprawiedliwość, walcząc w imieniu pozostałych lokatorów o prawo do godnych warunków życia...
I co najważniejsze - choć dalej jestem singielką, nie jestem już sama...
Ale może od początku...

poniedziałek, 24 września 2012

Nie-singielka?

Czerwcowy ciepły wieczór. Urodziny przyjaciółki, które stały się świetną okazją do świętowania w babskim gronie. A więc babski wieczór - wysokie szpilki, perfekcyjny makijaż i bicie rekordów w piciu kamikaze. I z każdą godziną więcej mężczyzn chętnych do odprowadzania do domu. Nagle jakiś żołnierz, że mnie odprowadzi, że chce coś w zamian. I ja - totalnie pijana i obojętna. Wstałam od stolika i już miałam chwiejnym krokiem udać się z nim do domu, gdy nagle, dosłownie spod ziemi, pojawił się ON - Ona dziś wraca ze mną.
Proste, stanowcze zdanie i nagle wszyscy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęli. A my zostaliśmy sami. Minuty czekania na taksówkę dłużyły się niemiłosiernie. Trzymając go za rękę i tuląc się do niego słyszałam szybkie bicie jego serca. Moje też wariowało z radości.
Z widzenia znaliśmy się ponad rok. Choć mieszkaliśmy obok siebie, nigdy nie zamieniliśmy z sobą ani jednego słowa. Był nieziemsko przystojny, a do tego bardzo wysoki - od razu zwrócił moją uwagę, ale też bardzo mnie onieśmielał. Byłam pewna, że na pewno nie zwróci uwagi na kogoś takiego jak ja. Do tamtego wieczoru...
Pojechaliśmy pod dom. Mimo późnej godziny i sporej ilości alkoholu, postanowiłam wyjść z psem na spacer. Powiedział, że zaczeka na mnie na dworze. Wbiegłam do domu, wzięłam smycz, psa, zostawiłam w domu torebkę i klucze.
Po kilku minutach, gdy chciałam wracać do domu, okazało się, że... zatrzasnęły mi się drzwi od domofonu, a z powodu awarii prądu nie miałam jak ich otworzyć ani powiadomić sąsiadów. Zostałam więc na zewnątrz, z psem i NIM, bez kluczy, dokumentów, bez niczego... Spedziliśmy cudowną noc na leśnej polanie, pies się porządnie wybiegał, a nad ranem, korzystając z okazji, że ktoś wychodząc z klatki zostawił otwarte drzwi, poszliśmy do mnie.
Miało być jednorazowo, spontanicznie, przypadkowo, nigdy więcej...
A trwa już ponad cztery miesiące.
Miał być tylko seks, bez zaangażowania, bez zobowiązań.
A spotykamy się po to, żeby się przytulić, wspólnie wypić piwo, zjeść kolację, porozmawiać... Seks jest na ostatnim miejscu.

piątek, 13 stycznia 2012

Bycie singielką ma pewne minusy...

Przekonałam się o tym niedawno. Od dwóch dni mam zapalenie płuc. To znaczy pewnie już wcześniej miałam, ale dwa dni temu w końcu zebrałam się w sobie i poszłam do lekarza. No więc leżę na L4, z antybiotykami. Wczoraj myślałam że ducha wyzionę - ledwo wstałam z łóżka, a cały świat wirował jak moja pralka. Biedny pies nie wiedział co się dzieje - w końcu pierwszy raz widział swoją panią w takim stanie - spoconą, smarkającą, kaszlącą i chodzącą jakby ściany jej się rozsuwały.
I w takim właśnie stanie, z trzydziestoośmiostopniową gorączką, co trzy godziny musiałam wstawać z łóżka i przy wietrze 120 km/h wyprowadzać mojego biednego pieska, bo przecież czy to jego wina, że pani nauczyła go pod żadnym pozorem nie załatwiać się w domu?
Cóż, w każdym razie dopiero teraz, w takich sytuacjach, czuję się cholernie samotna... Tak bardzo przydałby mi się ktoś, kto pomógłby mi wyprowadzić psa, pozwolił spokojnie poleżeć, przyniósł do łóżka gorącą herbatę...
Jak na złość dzisiaj mama wyjechała do mojej siostry, przyjaciółka szykuje się do jutrzejszego wyjazdu w góry, a kuzynka piekelnie boi się zarazków. Dobrze że tata jutro wpadnie na kawę...
A, jakby tego było mało, gotując dziś zupę i szykując do niej grzanki odcięłam sobie kawałek palca - nóż zatrzymał się na paznokciu i boli jak jasna cholera. To zdecydowanie nie jest mój dzień.
Ale dość narzekania! Przecież zawsze mogłoby być gorzej - bez mojego kundla już całkiem byłabym samotna...

piątek, 6 stycznia 2012

duchowość

Swojego czasu byłam bardzo mocno zaangażowana w Kościół. Jeździłam na rekolekcje wyjazdowe, organizowałam czuwania, ciągle byłam obecna w kościele.
Z czasem dorosłam, życie zweryfikowało moje młodzieńcze ideały i zamiast sercem zaczęłam poznawać świat szkiełkiem i okiem. Nie mówię, że jest to lepsze, czy gorsze, po prostu żyje mi się zupełnie inaczej. Mój obiektywizm z czasem przekształcił się w krytycyzm - stałam się bardzo wymagająca jeśli chodzi o Kościół, moja postawa z tej altruistycznej wolontariuszki nagle zamieniła się w roszczeniowca, który chce teraz coś w zamian od Kościoła, za te wszystkie lata, gdy był na każde zawołanie. Coś w zamian, choć tak naprawdę sama nie wiem co.
Zaczęły mi przeszkadzać kolorowe figurki w kościele, psujące harmonię, dwie dwunaste stacje drogi krzyżowej, polityczne kazania, nadmierne bratanie się proboszcza z władzą świecką, obłuda, i wiele, wiele innych spraw... Od kilku lat próbuję z tym walczyć - chcę wierzyć, ale jednocześnie wszystkie te zewnętrzne defekty wywołują u mnie tak wielką frustrację, że nie potrafię się w kościele skupić na samej wierze, na modlitwie. Zastanawiam się, czy ktoś taki jak ja, kto szuka Boga, wierzy we wszystkie przykazania, czyta (a przynajmniej stara się) Pismo Święte, a nie może odnaleźć się w kościele pełnym zewnętrznych "kolorowych jarmarków" może się nazywać katolikiem? Wychowana zostałam w wierze katolickiej. Później mój kolega został buddystą - poznałam więc tamtą filozofię, ale wciąż wierzyłam w "naszego" Boga.
Obecnie jestem mocno rozdarta między dwoma światami - wiary, która nie daje się zbadać, zmierzyć, dotknąć, i wiedzy. Poznałam na studiach Freuda, Junga, Nietschego, Schopenhauera, w domu często rozmawialiśmy o Bogu, studiowaliśmy zawiłości teologiczne. Dzięki mojemu zaangażowaniu w Kościół znałam doskonale symbolikę każdego gestu, każdego obrzędu.
I teraz, w wieku lat dwudziestu ośmiu ta wiedza zaczyna mnie zabijać... Wiem, że jest Bóg. Wiem, że był na ziemi Jezus, który czynił cuda. Wiem, że Duch Święty potrafi natchnąć człowieka by działał niesamowite rzeczy. Nieraz widziałam te cuda na własne oczy - płonący w kościele obrus, którego nikt poza mną nie widział, uzdrowienie człowieka, którego noga bezwładnie wisiała na kawałku skóry...
Wiem, że czeka nas zbawienie, że jesteśmy powołani do świętości. I co z tego? Jak to się ma do mojego życia? Czuję się tak, jakbym opowiadała o Napoleonie, czy Mickiewiczu. Był, był wielki, świat ceni go do dzisiaj, miał wpływ na wielu ludzi. Ale jak to się ma do mnie? Ten dystans, ta wielka gruba ściana oddzielająca mnie od Boga, wybudowana przez mój brak wiary, którą zastąpiła wiedza, sprawia, że zaczynam żyć "na własną rękę", nie licząc na pomoc Boga. I ile razy podejmuję takie samodzielne decyzje, zawsze albo trafiam na minę, albo ładuję się w takie gówno, że po wyjściu z niego i setkach kąpieli, nadal ciągnie się za mną nieprzyjemny zapach...
Nie potrafię na nowo zachwycić się tą wiarą, żywą i prostą, wypaliłam się kilka lat temu... Mimo wszystko może warto spróbować coś z tym życiem zrobić... Chcę...

niedziela, 1 stycznia 2012

Happy New Year!

No i mamy Nowy Rok... 2012. Na razie poza datą nic się nie zmieniło. Wiem, powinnam teraz jakieś podsumowanie ubiegłego roku zrobić, wyciągnąć wnioski, itp. Tylko... po co?
Rok był taki jak Sylwester - zapowiadał się spokojnie, a w ostatniej chwili wszystko stanęło na głowie - w ciągu roku zamknęłam swoją działalność gospodarczą i zmieniłam pracę, przeprowadziłam się do samodzielnego mieszkania, na nowo nauczyłam się samodzielności i gospodarności.
Związki? Faceci? Tutaj nie zmieniło się nic...
Za to Nowy Rok przywitałam w bardzo dziwnych okolicznościach... Siedziałyśmy we trzy, na babskim wieczorze z niezliczoną ilością wódki i dziadkowego bimberku, przy Pretty Woman i sylwestrze z Polsatem. Przed samą północą wyszłyśmy przed blok, żeby w pozostałymi mieszkańcami dzielnicy złożyć sobie życzenia, popatrzyć na fajerwerki. W tę noc nie jest ważne, czy kogoś znasz, czy nie - każdy jest miły i chętnie wypije z Tobą szampana oraz podzieli się życzeniami.
W pewnym momencie podszedł do nas jakiś chłopak. Złożył nam życzenia, po czym przyjrzał mi się uważnie, uśmiechnął i powiedział:
- A Ty bardzo dobrze znasz mojego brata...
- Naprawdę? A jak się nazywa? - zapytałam zaintrygowana.
- Krzysiek ... - odpowiedział nie wiedzieć czemu dumnie się uśmiechając.
- Hehe, więc Ty pewnie jesteś M. - powiedziałam zadowolona z siebie, że zapamiętałam jak Kris opowiadał o młodszym bracie.
- No to teraz musimy sobie inaczej te życzenia złożyć. - powiedział chłopak wyciągając w moją stronę butelkę szampana. Ja wyciągnęłam w jego stronę swoją butelkę, tak, jakbyśmy pili "brudzia".
- Jeszcze raz wszystkiego co najlepsze. - powiedział całując mnie w policzek.
- Tobie również! - odpowiedziałam wciąż nie mogąc wyjść z zaskoczenia.
W ciągu dnia całkiem przypadkiem spotkałam na spacerze Krisa ojca, który postanowił kawałek mnie odprowadzić. Teraz jego brat... Nie ukrywam, że stwierdzenie że znam bardzo dobrze Krisa jakoś na mnie pozytywnie zadziałało. Prawda jest taka, że przecież dopiero kilka dni temu pierwszy raz w życiu zamieniliśmy z sobą tyle zdań, ale skoro młody twierdził, że znam go bardzo dobrze, to może Kris coś mu kiedyś o mnie opowiadał...? Jakby tego było mało, dokładnie w chwili, gdy młody składał mi życzenia, otrzymałam smsa z życzeniami od Krisa... Wszystko pięknie się układa, a przecież to więcej niż pewne, że nigdy nie będziemy razem...