Przekonałam się o tym niedawno. Od dwóch dni mam zapalenie płuc. To znaczy pewnie już wcześniej miałam, ale dwa dni temu w końcu zebrałam się w sobie i poszłam do lekarza. No więc leżę na L4, z antybiotykami. Wczoraj myślałam że ducha wyzionę - ledwo wstałam z łóżka, a cały świat wirował jak moja pralka. Biedny pies nie wiedział co się dzieje - w końcu pierwszy raz widział swoją panią w takim stanie - spoconą, smarkającą, kaszlącą i chodzącą jakby ściany jej się rozsuwały.
I w takim właśnie stanie, z trzydziestoośmiostopniową gorączką, co trzy godziny musiałam wstawać z łóżka i przy wietrze 120 km/h wyprowadzać mojego biednego pieska, bo przecież czy to jego wina, że pani nauczyła go pod żadnym pozorem nie załatwiać się w domu?
Cóż, w każdym razie dopiero teraz, w takich sytuacjach, czuję się cholernie samotna... Tak bardzo przydałby mi się ktoś, kto pomógłby mi wyprowadzić psa, pozwolił spokojnie poleżeć, przyniósł do łóżka gorącą herbatę...
Jak na złość dzisiaj mama wyjechała do mojej siostry, przyjaciółka szykuje się do jutrzejszego wyjazdu w góry, a kuzynka piekelnie boi się zarazków. Dobrze że tata jutro wpadnie na kawę...
A, jakby tego było mało, gotując dziś zupę i szykując do niej grzanki odcięłam sobie kawałek palca - nóż zatrzymał się na paznokciu i boli jak jasna cholera. To zdecydowanie nie jest mój dzień.
Ale dość narzekania! Przecież zawsze mogłoby być gorzej - bez mojego kundla już całkiem byłabym samotna...
Łączna liczba wyświetleń
piątek, 13 stycznia 2012
piątek, 6 stycznia 2012
duchowość
Swojego czasu byłam bardzo mocno zaangażowana w Kościół. Jeździłam na rekolekcje wyjazdowe, organizowałam czuwania, ciągle byłam obecna w kościele.
Z czasem dorosłam, życie zweryfikowało moje młodzieńcze ideały i zamiast sercem zaczęłam poznawać świat szkiełkiem i okiem. Nie mówię, że jest to lepsze, czy gorsze, po prostu żyje mi się zupełnie inaczej. Mój obiektywizm z czasem przekształcił się w krytycyzm - stałam się bardzo wymagająca jeśli chodzi o Kościół, moja postawa z tej altruistycznej wolontariuszki nagle zamieniła się w roszczeniowca, który chce teraz coś w zamian od Kościoła, za te wszystkie lata, gdy był na każde zawołanie. Coś w zamian, choć tak naprawdę sama nie wiem co.
Zaczęły mi przeszkadzać kolorowe figurki w kościele, psujące harmonię, dwie dwunaste stacje drogi krzyżowej, polityczne kazania, nadmierne bratanie się proboszcza z władzą świecką, obłuda, i wiele, wiele innych spraw... Od kilku lat próbuję z tym walczyć - chcę wierzyć, ale jednocześnie wszystkie te zewnętrzne defekty wywołują u mnie tak wielką frustrację, że nie potrafię się w kościele skupić na samej wierze, na modlitwie. Zastanawiam się, czy ktoś taki jak ja, kto szuka Boga, wierzy we wszystkie przykazania, czyta (a przynajmniej stara się) Pismo Święte, a nie może odnaleźć się w kościele pełnym zewnętrznych "kolorowych jarmarków" może się nazywać katolikiem? Wychowana zostałam w wierze katolickiej. Później mój kolega został buddystą - poznałam więc tamtą filozofię, ale wciąż wierzyłam w "naszego" Boga.
Obecnie jestem mocno rozdarta między dwoma światami - wiary, która nie daje się zbadać, zmierzyć, dotknąć, i wiedzy. Poznałam na studiach Freuda, Junga, Nietschego, Schopenhauera, w domu często rozmawialiśmy o Bogu, studiowaliśmy zawiłości teologiczne. Dzięki mojemu zaangażowaniu w Kościół znałam doskonale symbolikę każdego gestu, każdego obrzędu.
I teraz, w wieku lat dwudziestu ośmiu ta wiedza zaczyna mnie zabijać... Wiem, że jest Bóg. Wiem, że był na ziemi Jezus, który czynił cuda. Wiem, że Duch Święty potrafi natchnąć człowieka by działał niesamowite rzeczy. Nieraz widziałam te cuda na własne oczy - płonący w kościele obrus, którego nikt poza mną nie widział, uzdrowienie człowieka, którego noga bezwładnie wisiała na kawałku skóry...
Wiem, że czeka nas zbawienie, że jesteśmy powołani do świętości. I co z tego? Jak to się ma do mojego życia? Czuję się tak, jakbym opowiadała o Napoleonie, czy Mickiewiczu. Był, był wielki, świat ceni go do dzisiaj, miał wpływ na wielu ludzi. Ale jak to się ma do mnie? Ten dystans, ta wielka gruba ściana oddzielająca mnie od Boga, wybudowana przez mój brak wiary, którą zastąpiła wiedza, sprawia, że zaczynam żyć "na własną rękę", nie licząc na pomoc Boga. I ile razy podejmuję takie samodzielne decyzje, zawsze albo trafiam na minę, albo ładuję się w takie gówno, że po wyjściu z niego i setkach kąpieli, nadal ciągnie się za mną nieprzyjemny zapach...
Nie potrafię na nowo zachwycić się tą wiarą, żywą i prostą, wypaliłam się kilka lat temu... Mimo wszystko może warto spróbować coś z tym życiem zrobić... Chcę...
Z czasem dorosłam, życie zweryfikowało moje młodzieńcze ideały i zamiast sercem zaczęłam poznawać świat szkiełkiem i okiem. Nie mówię, że jest to lepsze, czy gorsze, po prostu żyje mi się zupełnie inaczej. Mój obiektywizm z czasem przekształcił się w krytycyzm - stałam się bardzo wymagająca jeśli chodzi o Kościół, moja postawa z tej altruistycznej wolontariuszki nagle zamieniła się w roszczeniowca, który chce teraz coś w zamian od Kościoła, za te wszystkie lata, gdy był na każde zawołanie. Coś w zamian, choć tak naprawdę sama nie wiem co.
Zaczęły mi przeszkadzać kolorowe figurki w kościele, psujące harmonię, dwie dwunaste stacje drogi krzyżowej, polityczne kazania, nadmierne bratanie się proboszcza z władzą świecką, obłuda, i wiele, wiele innych spraw... Od kilku lat próbuję z tym walczyć - chcę wierzyć, ale jednocześnie wszystkie te zewnętrzne defekty wywołują u mnie tak wielką frustrację, że nie potrafię się w kościele skupić na samej wierze, na modlitwie. Zastanawiam się, czy ktoś taki jak ja, kto szuka Boga, wierzy we wszystkie przykazania, czyta (a przynajmniej stara się) Pismo Święte, a nie może odnaleźć się w kościele pełnym zewnętrznych "kolorowych jarmarków" może się nazywać katolikiem? Wychowana zostałam w wierze katolickiej. Później mój kolega został buddystą - poznałam więc tamtą filozofię, ale wciąż wierzyłam w "naszego" Boga.
Obecnie jestem mocno rozdarta między dwoma światami - wiary, która nie daje się zbadać, zmierzyć, dotknąć, i wiedzy. Poznałam na studiach Freuda, Junga, Nietschego, Schopenhauera, w domu często rozmawialiśmy o Bogu, studiowaliśmy zawiłości teologiczne. Dzięki mojemu zaangażowaniu w Kościół znałam doskonale symbolikę każdego gestu, każdego obrzędu.
I teraz, w wieku lat dwudziestu ośmiu ta wiedza zaczyna mnie zabijać... Wiem, że jest Bóg. Wiem, że był na ziemi Jezus, który czynił cuda. Wiem, że Duch Święty potrafi natchnąć człowieka by działał niesamowite rzeczy. Nieraz widziałam te cuda na własne oczy - płonący w kościele obrus, którego nikt poza mną nie widział, uzdrowienie człowieka, którego noga bezwładnie wisiała na kawałku skóry...
Wiem, że czeka nas zbawienie, że jesteśmy powołani do świętości. I co z tego? Jak to się ma do mojego życia? Czuję się tak, jakbym opowiadała o Napoleonie, czy Mickiewiczu. Był, był wielki, świat ceni go do dzisiaj, miał wpływ na wielu ludzi. Ale jak to się ma do mnie? Ten dystans, ta wielka gruba ściana oddzielająca mnie od Boga, wybudowana przez mój brak wiary, którą zastąpiła wiedza, sprawia, że zaczynam żyć "na własną rękę", nie licząc na pomoc Boga. I ile razy podejmuję takie samodzielne decyzje, zawsze albo trafiam na minę, albo ładuję się w takie gówno, że po wyjściu z niego i setkach kąpieli, nadal ciągnie się za mną nieprzyjemny zapach...
Nie potrafię na nowo zachwycić się tą wiarą, żywą i prostą, wypaliłam się kilka lat temu... Mimo wszystko może warto spróbować coś z tym życiem zrobić... Chcę...
niedziela, 1 stycznia 2012
Happy New Year!
No i mamy Nowy Rok... 2012. Na razie poza datą nic się nie zmieniło. Wiem, powinnam teraz jakieś podsumowanie ubiegłego roku zrobić, wyciągnąć wnioski, itp. Tylko... po co?
Rok był taki jak Sylwester - zapowiadał się spokojnie, a w ostatniej chwili wszystko stanęło na głowie - w ciągu roku zamknęłam swoją działalność gospodarczą i zmieniłam pracę, przeprowadziłam się do samodzielnego mieszkania, na nowo nauczyłam się samodzielności i gospodarności.
Związki? Faceci? Tutaj nie zmieniło się nic...
Za to Nowy Rok przywitałam w bardzo dziwnych okolicznościach... Siedziałyśmy we trzy, na babskim wieczorze z niezliczoną ilością wódki i dziadkowego bimberku, przy Pretty Woman i sylwestrze z Polsatem. Przed samą północą wyszłyśmy przed blok, żeby w pozostałymi mieszkańcami dzielnicy złożyć sobie życzenia, popatrzyć na fajerwerki. W tę noc nie jest ważne, czy kogoś znasz, czy nie - każdy jest miły i chętnie wypije z Tobą szampana oraz podzieli się życzeniami.
W pewnym momencie podszedł do nas jakiś chłopak. Złożył nam życzenia, po czym przyjrzał mi się uważnie, uśmiechnął i powiedział:
- A Ty bardzo dobrze znasz mojego brata...
- Naprawdę? A jak się nazywa? - zapytałam zaintrygowana.
- Krzysiek ... - odpowiedział nie wiedzieć czemu dumnie się uśmiechając.
- Hehe, więc Ty pewnie jesteś M. - powiedziałam zadowolona z siebie, że zapamiętałam jak Kris opowiadał o młodszym bracie.
- No to teraz musimy sobie inaczej te życzenia złożyć. - powiedział chłopak wyciągając w moją stronę butelkę szampana. Ja wyciągnęłam w jego stronę swoją butelkę, tak, jakbyśmy pili "brudzia".
- Jeszcze raz wszystkiego co najlepsze. - powiedział całując mnie w policzek.
- Tobie również! - odpowiedziałam wciąż nie mogąc wyjść z zaskoczenia.
W ciągu dnia całkiem przypadkiem spotkałam na spacerze Krisa ojca, który postanowił kawałek mnie odprowadzić. Teraz jego brat... Nie ukrywam, że stwierdzenie że znam bardzo dobrze Krisa jakoś na mnie pozytywnie zadziałało. Prawda jest taka, że przecież dopiero kilka dni temu pierwszy raz w życiu zamieniliśmy z sobą tyle zdań, ale skoro młody twierdził, że znam go bardzo dobrze, to może Kris coś mu kiedyś o mnie opowiadał...? Jakby tego było mało, dokładnie w chwili, gdy młody składał mi życzenia, otrzymałam smsa z życzeniami od Krisa... Wszystko pięknie się układa, a przecież to więcej niż pewne, że nigdy nie będziemy razem...
Rok był taki jak Sylwester - zapowiadał się spokojnie, a w ostatniej chwili wszystko stanęło na głowie - w ciągu roku zamknęłam swoją działalność gospodarczą i zmieniłam pracę, przeprowadziłam się do samodzielnego mieszkania, na nowo nauczyłam się samodzielności i gospodarności.
Związki? Faceci? Tutaj nie zmieniło się nic...
Za to Nowy Rok przywitałam w bardzo dziwnych okolicznościach... Siedziałyśmy we trzy, na babskim wieczorze z niezliczoną ilością wódki i dziadkowego bimberku, przy Pretty Woman i sylwestrze z Polsatem. Przed samą północą wyszłyśmy przed blok, żeby w pozostałymi mieszkańcami dzielnicy złożyć sobie życzenia, popatrzyć na fajerwerki. W tę noc nie jest ważne, czy kogoś znasz, czy nie - każdy jest miły i chętnie wypije z Tobą szampana oraz podzieli się życzeniami.
W pewnym momencie podszedł do nas jakiś chłopak. Złożył nam życzenia, po czym przyjrzał mi się uważnie, uśmiechnął i powiedział:
- A Ty bardzo dobrze znasz mojego brata...
- Naprawdę? A jak się nazywa? - zapytałam zaintrygowana.
- Krzysiek ... - odpowiedział nie wiedzieć czemu dumnie się uśmiechając.
- Hehe, więc Ty pewnie jesteś M. - powiedziałam zadowolona z siebie, że zapamiętałam jak Kris opowiadał o młodszym bracie.
- No to teraz musimy sobie inaczej te życzenia złożyć. - powiedział chłopak wyciągając w moją stronę butelkę szampana. Ja wyciągnęłam w jego stronę swoją butelkę, tak, jakbyśmy pili "brudzia".
- Jeszcze raz wszystkiego co najlepsze. - powiedział całując mnie w policzek.
- Tobie również! - odpowiedziałam wciąż nie mogąc wyjść z zaskoczenia.
W ciągu dnia całkiem przypadkiem spotkałam na spacerze Krisa ojca, który postanowił kawałek mnie odprowadzić. Teraz jego brat... Nie ukrywam, że stwierdzenie że znam bardzo dobrze Krisa jakoś na mnie pozytywnie zadziałało. Prawda jest taka, że przecież dopiero kilka dni temu pierwszy raz w życiu zamieniliśmy z sobą tyle zdań, ale skoro młody twierdził, że znam go bardzo dobrze, to może Kris coś mu kiedyś o mnie opowiadał...? Jakby tego było mało, dokładnie w chwili, gdy młody składał mi życzenia, otrzymałam smsa z życzeniami od Krisa... Wszystko pięknie się układa, a przecież to więcej niż pewne, że nigdy nie będziemy razem...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)