Swojego czasu byłam bardzo mocno zaangażowana w Kościół. Jeździłam na rekolekcje wyjazdowe, organizowałam czuwania, ciągle byłam obecna w kościele.
Z czasem dorosłam, życie zweryfikowało moje młodzieńcze ideały i zamiast sercem zaczęłam poznawać świat szkiełkiem i okiem. Nie mówię, że jest to lepsze, czy gorsze, po prostu żyje mi się zupełnie inaczej. Mój obiektywizm z czasem przekształcił się w krytycyzm - stałam się bardzo wymagająca jeśli chodzi o Kościół, moja postawa z tej altruistycznej wolontariuszki nagle zamieniła się w roszczeniowca, który chce teraz coś w zamian od Kościoła, za te wszystkie lata, gdy był na każde zawołanie. Coś w zamian, choć tak naprawdę sama nie wiem co.
Zaczęły mi przeszkadzać kolorowe figurki w kościele, psujące harmonię, dwie dwunaste stacje drogi krzyżowej, polityczne kazania, nadmierne bratanie się proboszcza z władzą świecką, obłuda, i wiele, wiele innych spraw... Od kilku lat próbuję z tym walczyć - chcę wierzyć, ale jednocześnie wszystkie te zewnętrzne defekty wywołują u mnie tak wielką frustrację, że nie potrafię się w kościele skupić na samej wierze, na modlitwie. Zastanawiam się, czy ktoś taki jak ja, kto szuka Boga, wierzy we wszystkie przykazania, czyta (a przynajmniej stara się) Pismo Święte, a nie może odnaleźć się w kościele pełnym zewnętrznych "kolorowych jarmarków" może się nazywać katolikiem? Wychowana zostałam w wierze katolickiej. Później mój kolega został buddystą - poznałam więc tamtą filozofię, ale wciąż wierzyłam w "naszego" Boga.
Obecnie jestem mocno rozdarta między dwoma światami - wiary, która nie daje się zbadać, zmierzyć, dotknąć, i wiedzy. Poznałam na studiach Freuda, Junga, Nietschego, Schopenhauera, w domu często rozmawialiśmy o Bogu, studiowaliśmy zawiłości teologiczne. Dzięki mojemu zaangażowaniu w Kościół znałam doskonale symbolikę każdego gestu, każdego obrzędu.
I teraz, w wieku lat dwudziestu ośmiu ta wiedza zaczyna mnie zabijać... Wiem, że jest Bóg. Wiem, że był na ziemi Jezus, który czynił cuda. Wiem, że Duch Święty potrafi natchnąć człowieka by działał niesamowite rzeczy. Nieraz widziałam te cuda na własne oczy - płonący w kościele obrus, którego nikt poza mną nie widział, uzdrowienie człowieka, którego noga bezwładnie wisiała na kawałku skóry...
Wiem, że czeka nas zbawienie, że jesteśmy powołani do świętości. I co z tego? Jak to się ma do mojego życia? Czuję się tak, jakbym opowiadała o Napoleonie, czy Mickiewiczu. Był, był wielki, świat ceni go do dzisiaj, miał wpływ na wielu ludzi. Ale jak to się ma do mnie? Ten dystans, ta wielka gruba ściana oddzielająca mnie od Boga, wybudowana przez mój brak wiary, którą zastąpiła wiedza, sprawia, że zaczynam żyć "na własną rękę", nie licząc na pomoc Boga. I ile razy podejmuję takie samodzielne decyzje, zawsze albo trafiam na minę, albo ładuję się w takie gówno, że po wyjściu z niego i setkach kąpieli, nadal ciągnie się za mną nieprzyjemny zapach...
Nie potrafię na nowo zachwycić się tą wiarą, żywą i prostą, wypaliłam się kilka lat temu... Mimo wszystko może warto spróbować coś z tym życiem zrobić... Chcę...
Polecam ci książkę „Noc ciemna” – św. Jan od krzyża
OdpowiedzUsuń