Mieszkam na mojej "wiosce" od lutego. Z psem zwiedziłam już moją dzielnicę wzdłuż i wszerz. Wczoraj postanowiłam w przerwie między korepetycjami przejść się z psem jedną z krótszych tras, bliżej mojego domu. Jakieś 200 metrów dalej, w momencie gdy próbowałam dogonić mojego wyrywającego się psa, nagle usłyszałam głos z nieba mówiący wesoło "Cześć M.!" Zastanawiając się czy już całkiem oszalałam, czy może tylko trochę, zaczęłam się niepewnie rozglądać po okolicy. "Tutaj" - wyraźnie rozbawiony całą sytuacją Krzysiek machał mi wesoło stojąc na dachu.
Stanęłam jak wryta i nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Kris, moja wielka, co prawda tylko platoniczna miłość (bo nigdy nie miałam odwagi podejść, porozmawiać), mieszka kilka domów obok mnie. Przez te wszystkie lata gdy wzdychałam do poduszki przed snem na samą myśl o nim, gdy pisałam o nim wiersze (o zgrozo! niektóre nawet zdobyły pierwsze miejsca na ogólnopolskich konkursach literackich), nigdy nie wpadłam na to, gdzie on może mieszkać.
W czasach szczecińskich często mijaliśmy się w Szczecinie, mówiąc sobie jedynie cześć, bo znaliśmy się z widzenia. Gdy spotykaliśmy się w Zet czasem udawało nam się zamienić dwa trzy zdania i na tym koniec.
A teraz sam Kris, we własnej osobie, wyraźnie uradowany na mój widok, schodził z dachu specjalnie po to, żeby się ze mną przywitać. Mój pies, wyraźnie zaintrygowany całą sytuacją, również stał pełen napięcia i czekał na rozwój wydarzeń.
- Cześć. Co Ty tu robisz? - powiedziałam nader inteligentnie jak na moje 146 IQ.
- Hehe, mieszkam. Właśnie remontuję dach. - Wciąż szczerzył te swoje zęby w cudnym uśmiechu. - Co za spotkanie. Tyle lat... A co Ty tu porabiasz?
- Mieszkam. trzy domy dalej w zasadzie. No, w sumie pięć. - nie ma to jak precyzja kobiety.
- Ale numer! To świetnie. Może uda mi się kiedyś wyciągnąć Ciebie na piwo, to sobie spokojnie porozmawiamy. - Wyciągnąć? Człowieku, bierz mnie już teraz! Porywaj mnie kiedy tylko chcesz!
- Byłoby bardzo miło. Cieszę się, że się spotkaliśmy. - nie ma to jak dyplomacja.
- M.? Haha, co za spotkanie! M.! Jakiego masz pięknego pieska. Kto by pomyślał, że do nas zawitasz...
- Dzień dobry! - Krisa ojciec, choć znał mnie tylko z widzenia, jak większość ludzi w niewielkim Zet, nie wiedząc czemu od samego początku bardzo mnie polubił. Zawsze gdy spotykaliśmy się w mieście pozdrawiał mnie od Krisa i jego ode mnie, wyraźnie przejęty tym zaszczytnym zajęciem.
Tego dnia również spojrzał wymownie na Krisa, z zadowoleniem na mnie, po czym poklepał syna po ramieniu i zasugerował, że nie będzie nam przeszkadzał.
- Wpadnij do nas czasem, będzie nam miło. - dodał na koniec.
Gdy zostaliśmy sami z psem, nie mogliśmy wyjść z podziwu, że się spotkaliśmy. Po tylu latach, w miejscu tak odległym od centrum, że poza tubylcami nikt tu nie zagląda. Patrzeliśmy na siebie tymi pełnymi zaskoczenia oczami, milcząc cudnie przez dłuższą chwilę.
W końcu zniecierpliwiony całą sytuacją pies zaczął mnie nerwowo ciągnąć.
- Przepraszam, muszę lecieć. To... do zobaczenia,
- Tak, koniecznie!Trzymaj się! - dodał a ja pobiegłam za moim psem, najszybciej jak tylko potrafiłam. Kątem oka widziałam, że stał na drodze i długo mi się przyglądał, później podszedł do niego jego ojciec i poszli do domu. A ja z radości, takiego dziwnego podniecenia, zamiast dokończyć krótszą trasę spaceru, przebiegłam się z psem przez całą starą żwirownię i wróciłam do domu ledwo żywa, ale pełna jakiejś dziwnej energii...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz